środa, 10 czerwca 2015

Rozdział 37, część 1

Zaciskałam mocno oczy próbując być dzielna. Jego przeraźliwy płacz rozdzierał mi wnętrzności. W samolocie było duszno. Może dlatego tak płakał? Zwróciłam na niego uwagę już na lotnisku w Waszyngtonie. W tłumie i tak kolorowym i egzotycznym mocno się wyróżniał. Mały, może czteroletni chłopczyk, o skórze bardzo ciemno czekoladowej, ubrany był chyba w jakiś strój plemienny, taki jakby wyszywany kaftanik do kolan i sandałki. Trzymał się kurczowo kolana jakiegoś pana, który w kółko do niego przemawiał, delikatnie gładząc go po główce. A potem gdy wchodziliśmy na pokład oddał go szybko pani stewardesie i nie odwracając się i nie reagując na coraz głośniejszą histerię chłopca szybko się oddalił. Nawet się nie odwrócił. Potem na moment zapomniałam o chłopcu, przejęta, że wchodzę na pokład największego pasażerskiego samolotu świata. Idąc przez „rękaw” i obserwując samolot z boku byłam i przerażona i podekscytowana. Porównałam go w myślach do wielkiego wieżowca położonego na boku. Był dwupoziomowy. G I G A N T Y C Z N Y. Czekając na odprawę miałam wrażenie, że ci wszyscy ludzie czekają w kolejce na jakiś koncert. Nie mieściło mi się w głowie, że zaraz wszyscy zmieścimy się do jednego samolotu! I tak sobie przeżywając doszło do mnie buczenie dziecka, a za moment okazało się, że moje miejsce w samolocie jest bardzo blisko małego samotnego murzyniątka które bezskutecznie próbowała uciszyć stewardesa. Martwiłam się o niego. Taki mały a leciał zupełnie sam?? Tyle godzin?? Sam z Waszyngtonu do Paryża?? Nie miałam śmiałości podejść do tego dziecka. Wciśnięta w fotel dobrze rozumiałam określenie - samotność w tłumie… Czułam wielkie zrozumienie z tym chłopcem. Tylko mnie nie wypadało tak ryczeć jak jemu. A miałam na to wielką ochotę…

(ciąg dalszy nastąpi...)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz