wtorek, 30 września 2014

Rozdział 12, część 7

Pani Helena pochodziła z bogatej polskiej szlachty. Wychowana w pięknym dworze ze służbą, z balami, ze spotkaniami rodzinnymi trwającymi po parę tygodni, z prywatnymi nauczycielami z Francji. Pochodziła ze świata, o którym nic nie wiedziałam i który bezpowrotnie zginął we wrześniu 1939roku. Pani Helena tak wszystko opowiadała jakbym miała wszystko wiedzieć. Połowy nie rozumiałam, bo głupio przyznać, nie cierpiałam historii, bo nauczyciel zawsze przychodził jakiś niedomyty i śmierdzący, po prostu odrażający, i tak mnie to zniechęciło, że na zawsze pozostała mi niechęć do historii. Do tego momentu. Teraz siedziała przede mną „żywa historia”, polska arystokratka, która przeżyła napaść najpierw Niemców, a potem totalny Armagedon najazdu Sowietów. Spędziła 4 lata na Sybirze, skąd wróciła do ukochanej ojczyzny, która już w niczym nie przypominała znanego jej świata. Ukrywając swoje pochodzenie przeżyła ciężkie lata stalinizmu i pracowała całe życie, jako zwykła urzędniczka…
Wiele nie rozumiałam z jej opowieści i już powoli nie nadążałam za jej historią. Było widać, że ma ogromną potrzebę opowieści. Okazało się, że jej trzej synowie mieszkają w Ameryce i wykładają na tamtejszych uczelniach. Ona nie wyobrażała sobie przesadzania starych korzeni, i to jeszcze tak daleko, dlatego była taka samotna tutaj. O mężu nic nie mówiła, wiec nie pytałam. Powoli rozumiałam, kto jest na zdjęciach, czułam się jak na jakimś filmie. Nawet nie wiem, kiedy minęły aż cztery godziny! Było mi wstyd, że tak się zasiedziałam, choć widziałam, że pani Helena też ma przyjemność z mojej wizyty. Dopiero Myster ze swoją niecierpiącą zwłoki potrzebą siusiania uzmysłowił mi, że muszę już uciekać. Zresztą pani Helena już była wyraźnie zmęczona i poruszona powracającymi wspomnieniami i przeżyciami, które odżyły. Pożegnałyśmy się i popędziłam z Mysterem szybko na dwór. Miałam aż wypieki na policzkach od tych emocji, opowieści, ale też ze wstydu, że tak mało znam historię naszego kraju, i to nawet tą ostatniego stulecia, tak nam bliską i namacalną, że nie znam miejsc, o których wspominała pani Helena. Czas nadrobić zaległości. Jeszcze tego samego wieczoru miałam zamiar poszperać w Internecie i czytać, czytać, czytać, a przede wszystkim zamówić kilka ważnych książek o historii Polski. Może nigdy nie dorównam poziomem dyskusji do pani Heleny, ale niech lepiej zrozumiem, co przeżyła ta wspaniała kobieta.
(ciąg dalszy nastąpi...)

poniedziałek, 29 września 2014

Rozdział 12, część 6

Pani Amelko, to takie przyjemne słuchać kogoś młodego! Tak rzadko teraz mam kontakt z kimś młodym, a moi znajomi, często albo są stetryczali albo nie dosłyszą - zaśmiała się niby kpiąco, niby ze smutkiem - Jest pani taka wrażliwa…
Moje życie jest zwykle – powiedziałam – jakieś takie wręcz banalne. Dopiero odkąd jest Myster to jakoś się ożywiło.
A dzieci? Nie ma pani dzieci? Przepraszam za takie pytanie – speszyła się pani Helena.
Nie, nie mam, jakoś wciąż żyjemy w próżni, więc bez dzieci, czekamy na stabilizacje i ….
Proszę się nie tłumaczyć, spokojnie – przerwała mi pani Helena. Proszę tylko pamiętać, że na wszystko jest swój czas i dzieci nie można mieć za późno, bo trzeba mieć czas i dość energii na cały ten wieloletni „cud-miód” wychowania. Właściwie to jest teraz jakaś taka choroba cywilizacji rozwiniętych. Odkładanie dziecka na potem, jak jakiejś sprawy do załatwienia, do odhaczenia, ale dopiero, gdy będzie lepszy samochód, dom… Ja urodziłam się sporo przed wojną, wszystko pamiętam, nie w takich czasach dzieci się rodziły, moja rodzina… I tak dowiedziałam się, że pani Helena pochodziła ze świata, o którego istnieniu nie miałam do chwili obecnej bladego pojęcia.
(ciąg dalszy nastąpi...)

niedziela, 28 września 2014

Rozdział 12, część 5

Cieszę się, że pani przyszła, a pani mąż? - powiedziała pani Helena.
Nie mógł, a właściwie to jeszcze nie mąż…- odpowiedziałam speszona.
Jakoś zrobiłam się czerwona… Zaczynałam się czuć jak na lekcji, spięta.
Proszę pani, takie teraz czasy. Kobiety wciąż marzą o karocy, księciu, pierścionku i dzieciach a mężczyźni…  - mówiła pani Helena - oraz bardziej nieuchwytni i jakoś tak gdzieś zawieszeni. Socjologowie mówią o zaniku męskiego gatunku na rzecz bylejakości. Kiedyś jakoś się prościej żyło, reguły były sztywne, ale człowiek chyba bardziej wiedział gdzie jest jego miejsce. Ja jakoś nie rozumiem tego życia teraz, was, młodych. Ale nasze pokolenie, starych, już odchodzi, a potem to już będzie zupełnie inny świat.
No, nie ma co filozofować, proszę się częstować ciastem.
Dziękuję - wróciłam do rzeczywistości, bo byłam zupełnie zahipnotyzowana panią Heleną. Tym, co mówiła, i w jaki sposób! Z nienaganną dykcją, piękną polszczyzną, jakiej dawno nie słyszałam nawet w TV, pięknie gestykulując. Była jak z innej bajki…
Ja tu opowiadam banialuki, proszę opowiedzieć coś o sobie, o tym słodkim piesku –zachęciła mnie pani Helena. O opowieść o Mysterze nie było trzeba mnie długo prosić, więc zaczęłam wszystko od śmietnika, przeplatając to i owo o sobie, Tomku, cioci Wandzie, skrzętnie przemilczając bolesne kwestie.
Pani Helena słuchała z wyraźnym zainteresowaniem, a nawet rozbawieniem o niektórych epizodach z mysterowego życia.
Gdy skończyłam, westchnęła.
(ciąg dalszy nastąpi...)

sobota, 27 września 2014

Rozdział 12, część 4

To było spotkanie, po którym obudziłam się jak z zaćmienia. Ale po kolei…
Pani Helena przywitała mnie uśmiechnięta, choć było widać, że jest zmęczona, a może w złej formie, nie wiem, ale jakoś zawsze to dostrzegałam u ludzi. Miała na sobie pięknie skrojony kostium w kolorze śliwki i przypiętą na klapie przepiękną broszkę w kształcie przebiśniegu. Istne arcydzieło! Myster oczywiście rozgościł się od razu na dywanie (muszę mu kupić dywan, on tak uwielbia dywany!). Ja weszłam nieśmiało do mieszkania. Było jak muzeum. Pełne książek na każdej ścianie, aż po sufity. Wszędzie wisiały lub stały piękne stare zdjęcia. Zdjęcia jakiś dworów, pań w pięknych sukniach, powozów. Pełno bibelotów, porcelany, obrazów. Ogólnie wspaniała aura! Nigdy nie byłam w takim mieszkaniu, chłonęłam każdy szczegół... Myster mruczał jak kot, bo pani Helena właśnie wygłaskiwała go i drapała po karku, co uwielbiał.
Tak mi brakuje Kamy, chyba czasem pożyczę Mystera, na taką jak to się teraz mówi – dogoterapię- powiedziała z uśmiechem pani Helena
A nie chce pani pieska czy... - zaczęłam nieśmiało.
Nie - przerwała mi kategorycznie i z wyraźnym smutkiem. Za stara jestem. Umrę i co się stanie ze zwierzakiem? Będzie tylko cierpieć. Za dużo jest cierpienia na świecie. Westchnęła ciężko. No, proszę, zapraszam do stołu. Stół to prostu było arcydzieło! Antyk, ubrany w obrus, chyba robiony na szydełku. Ciasteczka i herbata podane w pięknej, kruchej porcelanie.
Mieszkamy obok siebie tak długo, a w ogóle się nie znamy – zaczęła pani Helena – takie to teraz dziwne „Homo homini lupus”, nieprawdaż?
Tak - uśmiechnęłam się nieśmiało, bo zupełnie nie zrozumiałam tej sentencji po łacinie, ale głupio mi było się przyznać.
(ciąg dalszy nastąpi...)

piątek, 26 września 2014

Rozdział 12, część 3

Chyba zrobiłam coś dobrego, taki mały dobry uczynek. Choć ciocia Wanda zawsze mi mówiła, że z tymi dobrymi uczynkami to musi być jakiś głupi ludzi wymysł. Bo przecież jak ktoś robi dobry uczynek z myślą o tym, by mieć na koncie następny, czyli tak je sobie zbiera do puli, by zasłużyć na niebo, to w sumie robi to z pobudek egoistycznych, a czy to jest wtedy dobry uczynek?
Tomek delikatnie mówiąc nie był zachwycony wizją spotkania i od razu powiedział, że nie idzie, bo, „o czym on ma rozmawiać ze starymi ludzi?” Ręce mi opadły…
Cóż, pójdę sama, a właściwie z Mysterem, który poniekąd też został zaproszony na dywany i to nie w przenośni, lecz dosłownie, hi hi.
Sobota zbliżała się szybko i trochę się bałam. Jednak wciąż jestem dość nieśmiała. Kupiłam czekoladki merci, bo wydawały mi się najbardziej pasujące. Założyłam czarny, prosty golf i dżinsy (czy wypada dżinsy?!). Jakoś się bałam. O czym będziemy rozmawiać, czy wytrzymam tam, chociaż godzinę?
Wyszłam po czterech.
(ciąg dalszy nastąpi...)

czwartek, 25 września 2014

Rozdział 12, część 2

Sąsiadka z boku, od Mystera, chciałam…
Drzwi się otworzyły i stanęła w nich nienaganna, zadbana, choć jakoś tak poszarzała, pani Helena.
„Słucham? - zapytała.
Może to głupie, ale chciałam tylko zapytać czy wszystko dobrze, bo tak jakoś okno otwarte, pani myślałam, że nie ma i..
I po prostu się pani zainteresowała? - pani Helena pojaśniała. Dziękuję, wszystko dobrze, to znaczy nie wychodzę, ale..
Ojej, może można pani jakoś pomóc? (samo mi się wyrwało)
Nie, chyba nie, mam gorsze dni, a potem znów wypłynę – powiedziała poetycko pani Helena.
To nie przeszkadzam, nie chciałam być wścibska. O rany, Myster!
W tej chwili dopiero zorientowałam się co robi Myster. Oczywiście wyślizgnął się z mieszkania za mną, swoją paniuncią, bezszelestnym krokiem kota przeszedł miedzy nogami moimi i pani Heleny i właśnie w najlepsze czołgał się, wycierał i pływał na pięknym miękkim wełnianym dywanie pani Heleny. Byłam czerwona ze wstydu, a pani Helena ku mojemu zaskoczeniu zaczęła się głośno śmiać, aż oczy zrobiły jej się mokre.
Zupełnie jak moja Kama, zupełnie! Ona zawsze się tak wycierała, po każdym spacerze!
To pani ma, przepraszam miała psa? Jakoś mi to nie pasowało do dystyngowanej pani Heleny.
Zawsze, całe życie, no prawie. Pies to taka radość! - odpowiedziała radośnie pani Helena.
A teraz nie ma pani psa?
Nie, po śmierci Kamy.. Może pani wejdzie na kawę, porozmawiamy normalnie, bo to fau pax, że tak panią trzymam na progu.
Nie, nie, dziękuję (jakoś speszyła mnie ta propozycja). Może innym razem.
Trzymam panią za słowo i żeby to „innym razem” nie rozpłynęło się na lata to zapraszam w sobotę na kawę. Oczywiście z mężem.
Taaak, dobrze, dziękuję. No trudno - myślałam - szybko analizując sytuację. Jakoś to będzie. Myster!!!!
Idziemy Robalu!!
Dobranoc, przepraszam - uśmiechnęłam się nieśmiało.
Za co pani przeprasza! To takie miłe i nietypowe, gdy ktoś się tak po prostu zainteresuje drugim człowiekiem, dziękuję.
Wróciłam do mieszkania dumna z siebie.
(ciąg dalszy nastąpi...)

środa, 24 września 2014

Rozdział 12, część 1

Pani Helena. Czasem spotkanie jednej osoby tak bardzo może zmienić człowieka. Pani Helena jest naszą sąsiadką drzwi w drzwi. Wstyd się przyznać, ale przez długi czas nie znałam nawet jej imienia. Ludzie w bloku są wszyscy jacyś tacy anonimowi, zamknięci na jakikolwiek kontakt. Zresztą ja też taka byłam. Ale uwaga! Byłam. Bo odkąd mam Mystera bardziej otworzyłam się na świat. Te wszystkie kontakty „spacerowe”, rozmowy z innymi właścicielami piesków, to świetna terapia, by otworzyć się na drugiego człowieka. Pies to świetny i niewyczerpany temat rozmowy. I tak, dzięki Mysterowi, nie wiadomo, kiedy, z „wypłocha”, (bo tak się teraz widzę) stałam się całkiem rozmowną osobą, co w moim pokoleniu jest już raczej cechą rzadko spotykaną. I tak, oczywiście dzięki Mysterowi, poznałam panią Helenę. Wcześniej wiedziałam tylko, że na pewno mieszka sama, czasem ktoś do niej wpadał. Zawsze nobliwa, elegancka, z wonią pięknych, choć ciężkich perfum. Czasem spotykałam ją w drodze do sklepu lub na klatce, ale mówiłam tylko dzień dobry, dzień dobry, spuszczałam wzrok i szłam do siebie. Zero kontaktu. Teraz było mi aż wstyd. Dopiero Myster nauczył mnie jak powinnam się zachowywać. Raz czy drugi spotykając panią Helenę, zachowywał się bardzo przyjaźnie i ocierając się jak kot, witał się i domagał pieszczot. Trochę mnie to peszyło, bo pani była taka dystyngowana, że wręcz bałam się, że Myster zostawi kłaczka czy pobrudzi łapą i będzie afera. Ale nie. Pani Helena wyraźnie się ożywiała i cieszył ją kontakt z Mysterem. Zamieniłyśmy parę miłych zdań. Miała niesamowite oczy! Głęboko błękitne i takie poważno-zawadiackie! Potem przez jakiś czas nie widywałam jej wcale. Martwiłam się już, ale jakoś nie wiedziałam, kogo o nią zapytać. Potem raz czy dwa widziałam ją przez okno idącą jakoś tak powoli, ciężko. Potem znów wydawało mi się, że jej nie ma, bo jej nie spotykałam, ale z dołu, będąc na spacerze z Mysterem, widziałam, że powiewa u niej firanka z otwartego na oścież balkonu. To mnie już zaniepokoiło. Podzieliłam się tym z Tomkiem, który tylko prychnął i zapytał kpiąco, co go interesują jacyś niby sąsiedzi, których w ogóle nie zna. Strasznie się oburzyłam! Uważałam, że trzeba reagować, interesować się sobą wzajemnie, że oprócz tego, że to miłe, to wtedy po prostu robi się bezpieczniej. Zapukałam do drzwi pani Heleny. Długo, długo nic, a potem usłyszałam ciche:
„Kto tam?”
(ciąg dalszy nastąpi...)

wtorek, 23 września 2014

Rozdział 11, część 4

I tu usłyszałam historię jak z jakiegoś filmu i to bardzo marnego. Wojtek miał dziewczynę, czy jak to się ładnie mówi, partnerkę, chorobliwie o niego zazdrosną. Od początku nie mogła znieść mojego uczestnictwa w historii ratowania Komandosa, a moja wizyta w jego domu wywołała szał, który trwał ładnych kilka dni. Dlatego Wojtek nie odbierał ode mnie telefonów, by nie pogarszać jej stanu. Próbował z nią rozmawiać, uspokajać. Ona w końcu zwierzyła się, że…. zadzwoniła do mnie, by mnie przekonać bym dała mu spokój. I tu szok! A wiec ten telefonik „przemiły”, przez który o mało nie zemdlałam i nie zwymiotowałam to było „przekonywanie mnie do zostawienia Wojtka w spokoju”. Dobrze wiedzieć. Co za idiotka! Byłam tak oszołomiona historią Wojtka, że cały jego monolog przechodził mi w szum w uszach. Wojtek mnie przepraszał w jej imieniu, zapewniał, że jest wspaniałą osobą (jasne…), że kocha Komandosa. Generalnie chciał mi powiedzieć, że dla dobra zdrowia psychicznego jego partnerki i jej spokoju wewnętrznego, nie możemy się spotykać i nawet do siebie dzwonić i, że miło mu było mnie poznać. Rany, jaka psychoza!
Pożegnał się szybko, przepraszając jeszcze raz i obiecując podrzucać Kubie co nowsze zdjęcia Komandosa i zniknął. A ja tak stałam w kompletnym szoku i zdziwieniu…
Parę tygodni po tej przykrej sprawie, (którą oczywiście jak to ja odchorowałam) spacerując z Tomkiem po sklepie z elektroniką, usłyszałam znajomy głos z słuchawki. Poczułam nieprzyjemne dreszcze na plecach. Odwróciłam się do wielkiego monitora. Na ekranie zobaczyłam newsy jednej ze stacji informacyjnej i piękną, uśmiechniętą prezenterkę. Teraz już wiedziałam, kim jest partnerka Wojtka…
(ciąg dalszy nastąpi...)

poniedziałek, 22 września 2014

Rozdział 11, część 3

Następnego dnia była niedziela. Czekałam na powrót Tomka i sprzątałam. Zadzwoniła moja komórka. Numer był zastrzeżony. Odebrałam.
Ty suko, ty popie….na dziwko, nigdy więcej się do niego nie zbliżaj! Ty…
Szybko się rozłączyłam. Serce mi waliło, było mi niedobrze. To chyba jakaś pomyłka, na pewno. Ale i tak okropnie usłyszeć takie słowa.. Czułam się nieswojo. Zadzwoniłam do Tomka, który na szczęście miał niedługo być. Zastał dom w opłakanym stanie – mop na środku, dywany podwinięte i mnie zapłakaną na środku podłogi z Mysterem nerwowo chodzącym wkoło mnie. Opowiedziałam wszystko Tomkowi, który również był przekonany, że to pomyłka jakiejś kretynki i, że trzeba to zignorować. Pomyłka, nie pomyłka, miałam dzień z głowy… Było mi strasznie przykro. I ten głos taki jakby znajomy… Nie, to paranoja.
Po paru dniach zadzwoniłam do Wojtka, ciekawa jak Komandosa ostatnie prześwietlenie. Wojtek nie odbierał. Również nie oddzwonił. Dziwne. Już zaczynałam wpadać w moje paranoje. Analizowałam całą wizytę u niego, zastanawiając się, co takiego mogłam powiedzieć lub zrobić, co go może obraziło, uraziło, że teraz nie odbiera. To było bardzo dziwne. Wprawdzie krótko się znaliśmy, ale byliśmy w częstym kontakcie pieskowo-telefonicznym. Zadzwoniłam do Kuby, który był bardzo zajęty jakimś czworonożnym pacjentem i powiedział mi tylko krótko, że i owszem Wojtek z Komandosem byli i wszystko w porządku. To mnie zaniepokoiło już nie na żarty. Próbowałam jeszcze parę razy się dobić do Wojtka, ale wciąż nie odbierał. W końcu napisałam smsa z prośbą o pilny kontakt. Nie mogłam znieść tej dziwnej sytuacji. A finał miał mnie powalić z nóg…
Po około tygodniu zadzwonił Wojtek, nareszcie! Powiedział dziwnym głosem, byśmy spotkali się - uwaga -  w pralni… do której i tak właśnie musi jechać. Już nic z tego nie rozumiałam, ale tak bardzo chciałam wyjaśnić tą sytuację, że zgodziłam się na to przedziwne spotkanie.
Wojtek już tam był. Wymięty, zmęczony, zdenerwowany. Chciałam mu zadać dziesiątki pytań, a zapytałam tylko: co z Komandosem?
Z nim wszystko dobrze, kuracja zakończona, mamy się tylko kontrolnie czasem pojawić. Problem jest inny…
(ciąg dalszy nastąpi...)

niedziela, 21 września 2014

Rozdział 11, część 2

Czy już wiesz skąd znasz to miejsce? - zapytał Wojtek (ciekawe czy zauważył, że stoję prawie z otwartą szeroko buzią)
Nie, nie mam pojęcia – odpowiedziałam speszona.
I tu Wojtek zaczął opowiadać o swojej ostatniej produkcji, komedii romantycznej (rzeczywiście widziałam plakaty na mieście, ale filmu nie) i opowiadał, że jego mieszkanie tez tam grało. Opowiadał bardzo ciekawie, krzątał się w kuchni (jak bym nie zobaczyła tam czajnika i kubków to bym się nie domyśliła ze to kuchnia, była chyba z XXII wieku), a ja głaskałam wyraźnie zadowolonego Komandosa. Z każdą chwilą onieśmielenie mijało i czułam się coraz lepiej. Wojtek dużo opowiadał o pracy i Komandosie, a ja o Mysterze. Także tematy niewyczerpane. Komandos zaprowadził mnie do swojego królestwa, którym było ogromne posłanie w kształcie kości i miski w kształcie… kocich uśmiechniętych łepków. Rewelacja! W życiu czegoś takiego nie widziałam! Posłanie Komandosa stało blisko uchylonych drzwi do sypialni. Ukradkiem zerknęłam. Wielkie, chyba wodne łoże, całe zmiętolone, a w nogach łóżka zwinięta satynowa, granatowa koszulka…
Szybko wróciłam do Wojtka, który właśnie podawał zrobione przez siebie sushi (był na specjalnym kursie w Japonii). Dalej bardzo miło spędzaliśmy czas. Jakoś dziwiłam się, że nic nie wspomina o żadnej rodzinie, może narzeczonej. Ale uspokoiłam się jakoś widokiem tej koszulki. Wyjaśniło mi się jakoś w głowie, że nasze spotkanie jest stricte koleżeńsko- pieskowe. Wojtek wiedział, że ja żyję w związku, on najwyraźniej tez nie był sam. Był wspaniałym, interesującym człowiekiem, ale zupełnie nie odbierałam go na falach damsko-męskich i nie chciałam by były jakieś niedomówienia.
Gdy wracałam do domu, byłam zadowolona. Komandos dzięki temu, że wpadł pod samochód zyskał prawdziwy dom i ukochanego pana, a ja bardzo fajnego kolegę. Już planowałam, że z następną wizytą przyjadę z Mysterem, gdy Komandos już zupełnie wydobrzeje. A co, niech też się zakolegują!
(ciąg dalszy nastąpi...)

sobota, 20 września 2014

Rozdział 11, część 1

Wojtek bardzo często do mnie wydzwaniał i opowiadał ze szczegółami o całym procesie leczenia Komandosa. Tak tak, Komandosa. Pieseczek tak został nazwany, by uczcić jak pięknie i dzielnie wyszedł z tego paskudnego potrącenia przez samochód. Wojtek był niesamowity! Zaopiekował się pieseczkiem w sposób godny podziwu. Woził go stale do Kuby, nosił na rękach, gdy nie mógł jeszcze chodzić itd. Czułam nawet przez telefon, że Wojtek już zupełnie oszalał na punkcie Komandosa. Gdy Komandos wydobrzał, Wojtek bardzo nalegał bym ich odwiedziła. Dwa razy nie musieli mnie zapraszać. Myster też był bardzo chętny do poznania nowego kolegi, ale Komandos wciąż był za słaby, by mogła do niego przyjechać taka torpeda energii, jaką niewątpliwie był Myster.
Cześć, to ja – powiedziałam do domofonu.
Wiem, wiem, hi hi, mój system śledzi Cię już od pierwszej bramki na osiedlu.
Cholera! – wymsknęło mi się, bo właśnie przebiegły mi przed oczami czynności, które w tym czasie robiłam, by wymienić poprawianie błyszczyka na ustach czy chuchanie w lusterko w celu sprawdzenia świeżości oddechu…
Przedzierałam się przez kolejne czytniki i bramki myśląc, po co ludzie chowają się w takich fortecach?! Kiedyś zastanawiałam się, kto to mieszka na takich osiedlach, a teraz proszę, okazuje się, że całkiem cudowni ludzie się tu osiedlają.
Czekała mnie jeszcze jazda straszną windą, która wygląda jak z filmów science-fiction i już witałam się z Wojtkiem i Komandosem. Komandos był jak inny pies! Błyszcząca sierść, ozdobna obróżka (z diodkami?!) i ten błysk w oku, błysk szczęśliwego, pańskiego psa. Lizał mnie po rękach, zaglądał w oczy, tak jakby wyraźnie mnie poznawał. Wojtek również wyglądał pięknie w stylu niedbałej elegancji. Lekko zmierzwione włosy, niedopięta koszula i wypłowiałe, ale odprasowane dżinsy. W domu pachniało pięknie! Rany, dom to chyba złe określenie. To było ogromne i przestronne, jak jakieś studio filmowe. Sam korytarz był większy od całego naszego mieszkania. Dalej przechodziło się do gigantycznej salono-jadalnio-kuchni, wysokiej na chyba kilkanaście metrów. Jedną ścianą salonu było wielkie akwarium, w którym pływało chyba wszystko oprócz rekina. Nie chciałam się tak wścibsko rozglądać, ale nigdy wcześniej nie byłam w takim mieszkaniu.
(ciąg dalszy nastąpi...)

piątek, 19 września 2014

Rozdział 10, część 6

Siedziałyśmy tak sobie na tym tarasie (wymieniając tylko talerze na czyste) aż zrobiło się zupełnie ciemno i zimno.  Ponieważ robiło się późno, z uwagi na Anię, zarządziłam zapisy do kolejki łazienkowej, oczywiście z pierwszeństwem dla kobiet w stanie błogosławionym. Powoli robiło się cicho. Wszędzie poustawiałyśmy świeczki, pozamykałyśmy bramę i furtkę na pięć spustów, potem siebie w domku od środka tak samo. Mimo, że byłyśmy w pięć, to czułam się trochę nieswojo. Jednak byłyśmy w lesie, same baby (plus Myster) i trochę się bałam. Był ze mnie boi dudek! Mystek już dawno spał spokojnie w swoim posłanku specjalnie przywiezionym w tym celu. Tak niewiele mu było potrzeba do szczęścia! Był taki grzeczny!
Dom cioci Magdy był malusieńki. Właściwie taka jedna izba – aneks kuchenny, salon i wydzielona część łazienkowa. Małe, ale wycackane. Wszystko w drewnie. Dużo półek z książkami i gazetami. Bardzo miło. Powoli się kładłyśmy na specjalnie w tym celu przywiezionych polówkach (tylko Ani z racji ciąży dostało się łóżko cioci Magdy). Rozmawiałyśmy, chichrałyśmy się i powoli zasypiałyśmy.
Esemesowałam jeszcze z Tomkiem, próbując trochę poflirtować, ale nie podłapał tego, lub specjalnie odpisywał rzeczowo i krótko.
Poranek minął równie wspaniale i obficie (jedzeniowo). Powoli sprzątałyśmy i wszystko zamykałyśmy. Wysłałyśmy już Anię do domu, bo absolutnie nie wchodziło w grę, by sprzątała. Długo się z nią żegnałam, tuliłam, głaskałam po brzuszku. Potem szybko zawinęła się Iza, niespokojna już bardzo, że Michał nie odbiera telefonu. Z Patrycją i Madzią wszystko posprzątałyśmy i jeszcze na koniec siadłyśmy sobie na tarasie. W każdym gronie rozmawiało nam się inaczej. Inaczej wszystkie razem, inaczej, gdy już kogoś nie było, a jeszcze inaczej już z każdą dziewczyną w cztery oczy. I te rozmowy ceniłam najbardziej. Dlatego tak zwlekałam, a poza tym Myster był tu taki szczęśliwy. Właśnie, gdy chowałyśmy meble z tarasu przybiegł bardzo dumny w … indiańskich śladach na pyszczku, co oznaczało tylko jedno – gdzieś była oczywiście świeża kupa – ptasia, kocia, nieważne, nie mógł przegapić takiej okazji. Cokolwiek to było, cuchnęło potwornie! Cały domek cioci Magdy był już wymyty i uprzątnięty, więc nie chcąc już znów brudzić i zatrzymywać Magdy postanowiłam z moim śmierdziuchem wrócić do Warszawy i dopiero w domu go umyć.  Także nie można powiedzieć, że nie byłam „pod wpływem” w drodze powrotnej do domu. Myster tak cuchnął, że mnie oczy szczypały i momentami gorzej drogę widziałam, ale to może, dlatego, że miałam łzy w oczach. Łzy radości na wspomnienie śmiesznych wczorajszych i dzisiejszych chwil z dziewczynami, łzy wzruszenia, że mam takie cudowne przyjaciółki. I łzy smutku, bo po tych rozmowach z dziewczynami jeszcze bardziej czułam, że my, to znaczy ja i Tomek, to już coraz bardziej przeszłość.
(ciąg dalszy nastąpi...)

czwartek, 18 września 2014

Rozdział 10, część 5

Myster szalał. Żałowałam, że nie mam kamerki. Biegał, ledwo dotykając ziemi, wokół domku, parkanu, samochodów. Poszczekiwał głośno próbując zaprosić nas do zabawy. Dziewczyny go uwielbiały, a on już nie wiedział, co robić, by na dłużej zatrzymać na sobie uwagę tylu pięknych kobiet. Myster poszczekiwał radośnie, my rozmawiałyśmy wszystkie na raz ze wszystkimi, w tle grała muzyka. Cudowny gwar. Z tarasu przeniosłyśmy się do kuchni. Magda oczywiście nawiozła jedzenia na pół wojska, ja też przywiozłam jeszcze trochę z tego, co ostatnim razem przywiozłam od cioci Wandy. Zaczęłyśmy rytuał wspólnego pichcenia, przełamywania się i znów otwierania się na siebie po długim okresie nie widzenia się. Nie muszę chyba dodawać, że pichcenie przebiegało ściśle według poleceń przełożonej, czyli Magdy oczywiście. Myster, co jakiś czas przybiegał do nas sprawdzając wszystko i ocierając się o mnie znacząco, co odczytywałam, jako podkreślenie, że „wszystkie was tu lubię, ale to jest moja paniuńcia”, wylatywał z powrotem na powietrze. No właśnie, powietrze. Świeże, rześkie, leśno-zalewowe. Po napracowaniu się w kuchni usiadłyśmy na tarasie. Jedzonko było królewskie! Paseczki kurczaka w zalewie czosnkowo-imbirowej, polędwica w miodzie, cztery różne sałatki, na deser pięć różnych ciast (każda coś przywiozła) i rogaliki z marmoladą, oczywiście specjalność Magdy. Czułam, że weranda się ugina. Ściemniało się, więc zrezygnowałyśmy ze spaceru na rzecz… kolacji. Dobrze, dobrze. Każda z nas dbała o dietę i figurę. Ale te nasze spotkania miały być oderwaniem od wszystkiego, więc robiłyśmy sobie też oderwanie od diet. Zresztą te pyszności nie mogły się przecież zmarnować. Myster oczywiście musiał zapisać się jakoś w historii tego spotkania, więc zrobił bardzo śmieszną rzecz. Już w czasie obiadu nerwowo kręcił się wokół mnie o coś mnie usilnie prosząc. Nie wiedziałam, o co, byłam taka zaabsorbowana rozmową. Prosił mnie o coś wyraźnie. Poszłam w końcu za nim. Widać było, że mu ulżyło, że się nim nareszcie zajęłam. Popędził prosto do samochodu, skrobiąc pazurkami w drzwi. Nie, no zostajemy jeszcze, no, co ty! Próbowałam z nim gadać, ale jakoś się uparł. Postanowiłam, więc otworzyć mu drzwi i niech sobie siedzi w samochodzie, jeśli ma ochotę. Wskoczył ochoczo do środku by po chwili… wyskoczyć trzymając w pyszczku żółwia. Oczywiście! Jak mogłam zapomnieć? Żółw był dużą maskotką-poduszką, na której Myster zawsze kładł się przy gościach. Dzięki temu był blisko (i podsłuchiwał), ale mógł też sobie drzemać. Myster ominął mnie ceremonialnie i zaczął taszczyć żółwia na werandę, po czym demonstracyjnie, z głośnym westchnieniem, uwalił się na nim, by za chwilę głośno pochrapywać.
(ciąg dalszy nastąpi...)

środa, 17 września 2014

Rozdział 10, część 4

I ostatnia z nas, Patrycja. Zrezygnowała ze swojej pracy, by pomagać w rozwijającej się prężnie firmie męża. Energiczna i chyba najbardziej żywiołowa z nas wszystkich. Od lat buduje siebie od nowa, po strasznych przeżyciach z okresu młodzieńczego, na które już lepiej położyć cień milczenia. Mąż, Adam, dużo od niej starszy (chyba ze 30lat) dał jej spokój i bezpieczeństwo, którego tak bardzo potrzebowała. Żyją sobie, w swoim własnym małym raju, dopieszczając wciąż dom i ogród pod Kielcami. Wiem, że skrycie marzą o dziecku, którego prawdopodobnie nigdy nie będą mogli mieć. Wciąż delikatnie namawiamy Patrycję, by pomyślała o adopcji, ale ona nie chce jak mówi „cudzego dziecka”. Ciężka sprawa.
Każda z nas ma swoje problemy i bagaż doświadczeń. Każdej w jakiś sposób jest ciężko. A  ja? Na pozór wszystko super – praca w Warszawie, Tomek. Ale nie czuję się szczęśliwa. Praca jest monotonna i odtwórcza, czuję jak cofam się w rozwoju intelektualnym. Zarobki średnie, delikatnie mówiąc bez rewelacji. Jednak zupełnie nie wyobrażam sobie zmiany pracy, boję się zmian. Tomek… Czuję jakby każde z nas budowało od dawna jakiś mur, ale jakoś tego nie zauważyliśmy i teraz prawie go zza tego muru już nie widzę. Marzę o stabilności, własnym M, w którym będę mogła przybić gwóźdź, urządzić coś na stałe. Zacząć myśleć o dzidziusiu, którego podskórnie tak bardzo bym chciała, ale wciąż odsuwałam tą myśl. To Myster rozbudził we mnie tak mocne instynkty opiekuńcze. I ciocia Wanda, i cała moja przeszłość nie do końca zrozumiała, ten nerwowy ucisk w brzuchu.. I Kuba… Ciepły, bliski, rozumiejący, ale…
Zahamowałam ostro, bo z tego zamyślenia przejechałam skręt, o którym mówiła Magda. Zawróciłam i podjechałam pod cudny, mały drewniany domek. Dach z obu stron prawie dotykał ziemi. Do wejścia prowadziły kręte, drewniane schodki, połączone z wielkim tarasem, na którym już dostrzegłam ustawione krzesełka i stół. Wszystko było trochę spróchniałe i podniszczone, ale miało swój klimat. Szczególnie, że domeczek stał praktycznie w samym środku lasu. Myster szalał. Czuł zew natury. Zaparkowałam, wzięłam Mystera na ręce i poleciałam się najpierw witać. Wszystkie już były. Stały już na tarasie i patrzyły uśmiechnięte w moją stronę. Puściłam Mystera i poleciałam się witać. Uściskom i piskom końca nie było ( szczególnie nad brzusiem Ani).  Już mi było dobrze, już zaczynałam czuć to dziwne ciepło koło serca. Z nimi czułam się dobrze, bezpiecznie, czułam się akceptowana.
(ciąg dalszy nastąpi...)

wtorek, 16 września 2014

Rozdział 10, część 3

Przeskoczyłam myślami do Magdy. Dwa lata po rozwodzie, ale chyba jeszcze się bidulka nie wylizała. Tak bardzo marzyła o dzieciach, zaglądała do wszystkich wózków. Niestety jakoś na razie niedane jej było poznać „tego jedynego”, trafił się tylko falsyfikat.  Magda była osobą nieszablonową. Manager w największej wrocławskiej firmie headhunterskiej.  Na pozór surowa i bardzo zdyscyplinowana. Ale dla bliskich kabareciara i straszny wrażliwiec (tak jak ja). Dusza artystyczna. Zupełnie nie wiem jak ona trafiła na te nasze studia. Mówiła często, że dusi się w tym swoim życiu, że chce czegoś zupełnie innego, ale nie wiedziała czego, chociaż my z dziewczynami miałyśmy wizję. Magda robiła w kuchni cuda! Jej przetwory, mięsiwa, dynie, ogóresie! Zjedzone raz pozostawały na zawsze w pamięci. A jak podane, ułożone! Namawiałyśmy ją bardzo na otwarcie restauracji. Zarabiała świetnie, więc jakoś dałoby się to zrealizować. Tam mogłaby się wyżyć artystycznie. Nie chciała, nie wierzyła, że to się może udać a może po prostu nie była jeszcze na to gotowa.
Iza, po studiach wyjechała do Gdańska, do ukochanej babci, która była umierająca, a jakoś nikt w rodzinie nie kwapił się, by się poświecić i spędzić z nią ostatnie miesiące życia. Iza zawsze opiekowała się różnymi biedakami. Zawsze znajdywała pół żywego kota, umierającego kreta, leciała na każde czyjeś zawołanie o pomoc. Niestety ludzie ją bardzo wykorzystywali. Szczególnie mężczyźni. Zawsze znajdywała sobie jakiegoś „do opieki”, takiego "specjalnej troski". Byłego hazardzistę, narkomana, recydywistę. Aż w końcu udało się! Poznała Michała. Spokojnego, bardzo nieśmiałego, typ outsidera. Pobrali się. Niestety okazało się, że Michał ma poważne problemy psychiczne, stany depresyjne. Iza pozwoliła mu nie pracować, być w domu, wszystko wzięła na siebie. Wkurza mnie to, bo czuję, że on ją wykorzystuje, że jak by na niego huknąć to wziąłby się w garść, a tak nie ma powodu. Ech.. Żal mi Izy. Chociaż ona wydaje się być szczęśliwa. Czuje się potrzebna.
(ciąg dalszy nastąpi...)

poniedziałek, 15 września 2014

Rozdział 10, część 2

Wyruszyłam nad zalew samochodem zostawiając w Warszawie Tomka, który już się chyba przyzwyczaił do naszych spotkań lub już po prostu było mu obojętne czy jestem z nim czy gdzieś hen daleko, bo przyjął perspektywę samotnej soboty (i kawałka niedzieli) bez specjalnych emocji. Warto jeszcze dodać, że nasze babskie spotkanie tym razem nie było do końca babskie, bo… po pierwsze ze mną jechał Myster, a to w końcu facet, a po drugie.. Ania była znów w ciąży (po raz czwarty!) i było duże prawdopodobieństwo, że znów urodzi się chłopiec.
Myster jak zwykłe rozparł się na tylnym siedzeniu, podrywając się nerwowo, co jakiś czas, by wciskać nochal w uchylone okno i wywąchiwać wszystkie zapachy. Był cudowny! Już nie wiem jak to było bez niego. Miał w sobie tyle energii i radości życia, że nie sposób było się przy nim nudzić.
Dziewczyny. Myślałam o nich całą drogę. Ania, Magda, Patrycja i Iza. Każda z nas była zupełnie inna, aż dziw, że udało nam się zbudować taką więź! Ania była zupełnie "niedzisiejsza". Razem z mężem, Radkiem, postanowili mieć dużą rodzinę, przynajmniej ośmioro dzieci. Wszystkim ten pomysł wydawał się szalony i gdy tak opowiadali przed ślubem to każdy (przynajmniej ja) kiwał spokojnie głową myśląc, że po pierwszym dziecku wszystko im się zmieni i pewnie poprzestaną na dwójce, góra trójce. Ale nie. W drodze było już czwarte. Teraz dopingowałam im, by mieli tych dzieci jak najwięcej. Tworzyli wspaniałą rodzinę. Aż mnie ściskało na samą myśl. Zazdrościłam tym dzieciakom tak cudownego, prawdziwego dzieciństwa, pełnego ciepła i miłości. Ania miała w sobie tyle spokoju! Uśmiechnięta, zrównoważona, skupiona na dzieciach, ale bez krzty panikarstwa czy tak teraz modnego traktowania dziecka jak bożyszcza otoczonego kultem królów. Wzięli ślub z Radkiem, gdy Ania była na piątym roku studiów i dziesięć miesięcy później byli już rodzicami. Ania nigdy nie pracowała zawodowo. Dom i kolejne dzieci pochłaniały ją zupełnie. Była przeciwna żłobkom, opiekunkom, chciała wychowywać swoje dzieci sama i po swojemu. Widzieć ich rozwój krok po kroku, nic nie stracić. Radek pracował, jako informatyk, ale był freelancerem, więc dużo prac wykonywał w domu, dzięki czemu zdarzały im się całe dni, a nawet tygodnie, gdy byli razem. A więc jakoś można. W XXI wieku też można poświęcić się rodzinie, spędzać razem dużo czasu. Chociaż jakoś nie widziałam się w roli Ani. Chyba bym potrzebowała po jakimś czasie wyjść do pracy, osiągać rozwój osobisty. W każdym razie podziwiałam ją.
(ciąg dalszy nastąpi...)

niedziela, 14 września 2014

Rozdział 10, część 1

Moje dziewczyny kochane. Przyjaciółki ze studiów. Było nas pięć. Na studiach byłyśmy w innych grupach, znałyśmy się z lektoratów i z zajęć specjalistycznych. Właściwie dopiero na trzecim roku zaczęłyśmy się bliżej poznawać. Wspólne wyjazdy na wakacje, łażenie po górach, przygody. Dobre i złe wspomnienia. Czasem również nieporozumienia. Ale najważniejsze i najcenniejsze było to, że jakoś to przetrwałyśmy i wciąż byłyśmy dla siebie oparciem. Po studiach dziewczyny się rozjechały, tylko ja zostałam w Warszawie.
Nasze spotkania to była magia, magia, którą pielęgnowałyśmy z pietyzmem. Bardzo ciężko było nam się spotkać, dlatego gdy już się udawało to dokładałyśmy wszelkich starań, by te spotkania były prawdziwym "odlotem" od zwykłego życia. Ostatnim razem udało nam się coś extra! Znajomy znajomego jednej z przyjaciółek wyjeżdżał na weekend i potrzebował kogoś, kto zajmie się jego zwierzyńcem.  Przyjaciółka chętnie się zgodziła w zamian za… możliwość skorzystania z uroków domu tego znajomego. Poprosiła czy może zaprosić swoje przyjaciółki na wieczór, na co on podobno z przerażeniem, ale się zgodził. A miał w piwnicy prawdziwe jacuzzi i saunę. Rany, niektórzy to mają życie! Najpierw siedziałyśmy z sześć godzin w jacuzzi, obżerając się winogronami i ptasim mleczkiem (waniliowym, moim ulubionym!). Po czym przeniosłyśmy się do sauny, by na koniec polec ze zmęczenia i śmiechu na wielkiej kanapie w salonie. To było cudowne spotkanie! Wynurzeniom i marzeniom końca nie było!  Z każdym kwadransem przechodziłyśmy do bardziej intymnych zwierzeń, dzieląc się wszystkimi troskami i zmartwieniami.
Po takim spotkaniu czułam się, (chociaż na jakiś czas) dużo silniejsza. Tym razem zeszły się aż trzy tygodnie zanim udało nam się zgrać termin dobry dla całej piątki. Magda, nasza najlepsza organizatorka, podpytała po rodzinie i załatwiła nam domek cioci nad Zalewem Zegrzyńskim, który w ten akurat weekend stał pusty, bo ciotka się rozchorowała. Cudnie!
(ciąg dalszy nastąpi...)

sobota, 13 września 2014

Rozdział 9, część 6

Czy on nadal jest taki zafiksowany na pracę? – zapytał Kuba.
Tak – pomyślałam-  zafiksowany – to idealne słowo.
Jakoś tak się zmienił, ciężko z nim pogadać - westchnął Kuba.
Też to widzisz? Rany, myślałam, że to ja jak zwykle wyolbrzymiam. Wiesz…
Idioto, nie widzisz znaku?! Zakaz postoju, wjazd! – krzyknął nagle facet za nami, aż podskoczyłam na fotelu.
Kuba przewrócił tylko oczami. Zachichotałam cicho i szybko wyskoczyłam z samochodu, a Kuba ruszył z piskiem opon, trąbiąc mi jeszcze na pożegnanie. Uśmiechnęłam się. Weszłam do mieszkania i … o mało się nie przewróciłam z takim impetem przywitał mnie Myster. Skakał, piszczał, opowiadał, no generalnie, wieki się nie widzieliśmy. Tomek pakował torbę, trochę marudząc, że myślał, że się już na mnie nie doczeka. Pocałował mnie w czoło i powiedział, że już na prawdę musi lecieć.
Zaraz, zaraz, muszę ci opowiedzieć, co mi się dziś przytrafiło – zatrzymywałam go.
Jak wrócę, ok? – spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem.
Chcę teraz, to takie ważne, piękne! - nalegałam.
Amelko, to zadzwonię do ciebie z trasy, to mi opowiesz, ok?
To nie to samo! Dobra, leć- dodałam zrezygnowana.
Jeszcze parę minut zamieszania i już byliśmy z Mysterem sami.
Czułam się dziwnie... Miałam tyle radości w sercu po dzisiejszym dniu i jakoś nie miałam się tym z kim podzielić. Siedziałam na kanapie, jak zwykle z Mysterem na kolanach, patrzyłam na gasnące miasto i nie miałam za bardzo z kim pogadać. Ciocia Wanda może by była dobrym słuchaczem, ale znowu nie byłam u niej tak długo, że zaczynało mi być niezręcznie nawet zadzwonić. Do Kuby głupio by było dzwonić, pewnie już padł zmęczony dzisiejszym dniem, a może nie był sam? Nie mówiąc już o Wojtku, którego znałam dopiero kilka godzin. Dziewczyny. Moje dziewczynki. Czas zwołać nasz „sabat”. Podzielić się wszystkim.
(ciąg dalszy nastąpi...)

piątek, 12 września 2014

Rozdział 9, część 5

Wojtek bez wahania zdecydował: biorę biedaka. Bez dwóch zdań. Nasze losy się złączyły, zaopiekuję się nim. Tak się składa, że teraz mam mało zleceń, siedzę dużo w domu, piszę, także mogę i będę z nim tu przyjeżdżał.
Miałam miękkie nogi. Byłam wzruszona. Jego dobrem, jego sercem. Pomógł potrąconemu psu, nie odwrócił się jak inni, przytulił go do siebie, mimo swojego (na pewno) firmowego dresu, nie myśląc, że się zniszczy. Siedział tu i martwił się o niego jak o starego przyjaciela. To wszystko, cała ta jego troska, to jak teraz podszedł do leżącego na stole psa i głaszcząc go, rozmawiał z nim, wzruszyło mnie i jakoś uspokoiło. Są na świecie dobrzy, kochani ludzie. W głowie włączyła mi się piosenka Czesława Niemena „Dziwny jest ten świat”…
Kuba spojrzał na mnie jakoś badawczo. Poczułam się nieswojo. Zaproponował, że i tak już zamyka wiec podwiezie Wojtka z psem do domu, a potem mnie. Super.
Wojtek mieszkał na eleganckim, strzeżonym osiedlu. Kamery, ochroniarze, piękne, dwupiętrowe kamienice. Zaproponowałam, że poczekam w samochodzie, pożegnałam się z Wojtkiem (ha! wymieniliśmy się telefonami) pogłaskałam psiaka, który po środkach znieczulających drzemał wyraźnie spokojniejszy na rękach u swojego nowego pana. Kuba otwierał wszystkie furtki i przejścia by ułatwić Wojtkowi dojście do domu. Kochany Kuba, nie chciał nawet pieniędzy za te wszystkie zabiegi, prześwietlenia. Powiedział Wojtkowi, że nie mógłby wziąć od niego ani grosza po tym, co zrobił dla tego psa. Psa, no właśnie, ciekawe jak będzie miał na imię? Muszę zadzwonić do Wojtka za parę dni i o wszystko zapytać. Kuba wrócił po chwili i podwiózł mnie do naszego bloku. Jeszcze raz wspólnie przeżywaliśmy dzisiejszy dzień. Byliśmy bardzo podbudowani postawą i zachowaniem Wojtka. Mimo, że dojechaliśmy już pod blok to jeszcze siedzieliśmy w samochodzie i gadaliśmy. Zeszło w końcu na Tomka.
(ciąg dalszy nastąpi...)

czwartek, 11 września 2014

Rozdział 9, część 4

Halo, Tomek? Słuchaj... nie masz czasu? Zrób coś dla mnie proszę, trochę mi się skomplikowało popołudnie i nie mogę jeszcze wrócić do domu i możesz jakoś wyjść z Mysterem?- głos mi drżał, bo bałam się trochę reakcji Tomka. Na szczęście okazało się, że bardzo się spieszy i o nic (na razie) się nie dopytywał.
Wrócisz niedługo? Super. Wyjeżdżasz? Wracasz? Nie rozumiem, wolniej. Aha... Rozumiem. Pa.
Okazało się, że Tomek niedługo i tak planował wrócić, wiec nie ma problemu, wyjdzie z Mysterem. Wraca, odpoczywa trochę, a potem musi ruszać jeszcze dziś, bo jutro raniutko ma otwarcie sklepu w Krakowie. Już się nawet tym nie denerwuję.
Dobrze, jak Myster ma sikanie zapewnione to mogę spokojnie tu posiedzieć – powiedziałam do Wojtka.
Kto to jest Myster? - zapytał.
Zaczęłam mu opowiadać historię Mystera, słuchał wyraźnie zainteresowany. Miał piękne, wielkie orzechowe oczy, jasną, piegowatą cerę. Był wysoki i bardzo przystojny. Ubrany w dresik, którego górę właśnie starał się delikatnie zdjąć, bo była cała we krwi psiaka. Czułam się trochę zażenowana, że obcy facet się przy mnie rozbiera, ale na szczęście pod spodem miał T-shirt. Było widać, że jest znużony. Rany, no pewnie, ja też byłam wykończona, a przeżyłam dużo mniej od niego. Czas mijał powoli. Wchodzili jacyś ludzie ze zwierzakami, ale raczej rezygnowali po chwili czekania, gdy dowiadywali się od nas, że to raczej długa historia. Przyjechał też drugi weterynarz, którego nie znałam, bo co tu ukrywać, zawsze specjalnie przychodziłam w godzinach dyżurów Kuby.
Rozmawialiśmy sobie z Wojtkiem o psach (opowiedziałam mu historią z naszego wyjazdu na Mazury). Trochę o pogodzie, polityce. Opowiadał o swojej pracy (był producentem filmowym!). Ja opowiadałam o banku, czułam, że delikatnie wypytuje mnie o rodzinę. Takie tam...
Najważniejsze, że po jakimś czasie z gabinetu wychylił się Kuba i oznajmił: Będzie dobrze. Okazało się, że żadne narządy wewnętrzne nie uległy uszkodzeniu, krwawienie było dość powierzchowne. Psiak ma parę złamanych żeber, zwichniętą łapę. I jest w szoku. Kuba oceniał jego stan, jako stabilny, ale… po pierwsze był przekonany, że psiak jest bezdomny, bo był ogólnie zaniedbany, wycieńczony itp. Po drugie przez najbliższe dwa tygodnie powinien najpierw codziennie, a potem, co drugi dzień być tu na kontroli i dostawać kolejną dawkę leków. Dodatkowo nie powinien chodzić wcale, albo bardzo mało. Pojawiał się problem, co dalej...
(ciąg dalszy nastąpi...)

środa, 10 września 2014

Rozdział 9, część 3

A ja - kontynuował mężczyzna – codziennie biegam tą trasą (dopiero teraz zauważyłam, że jest w dresie). Mieszkam po drugiej stronie miasta, więc nie miałem pojęcia gdzie może tu być weterynarz, do tego nigdy na bieganie nie zabieram telefonu, bo chcę pobyć z własnym myślami, odpocząć. Próbowałem zatrzymywać samochody z prośbą, by móc zadzwonić po jakąś pomoc, ale bezskutecznie.
Tak – pokiwał smutno Kuba- znieczulica i obojętność, nasz kurde, chleb powszedni…
I wtedy- kontynuował pan – zobaczyłem tą panią – dostrzegłem w jej oczach współczucie, niepokój, nie wiem, ale czułem, że może ona mi jakoś pomoże i …
Nasza Amelka – powiedział Kuba z jakąś taką dziwną nutką, że aż mi dreszczyk przeszedł po plecach – to wspaniała kobieta o ogromnym sercu.
Zarumieniłam się.
No dobrze, proszę powiedzieć ile to wszystko mogło trwać? Ile minęło już czasu od wypadku?
Proszę pana, hm.. około pół godziny to na pewno.
Jaki tam ze mnie pan, Kuba jestem.
A ja Wojtek.
A ja Amelka – powiedziałam raczej pro forma, bo przecież moje imię już tu padło.
Dojechaliśmy w miarę szybko do gabinetu, przed którym już stał jakiś oburzony starszy pan z kotem w klatce i nie ukrywał swoich pretensji, że gabinet jest zamknięty w godzinach otwarcia, ze nie ma żadnej notki na drzwiach, czemu zamknięte, że za jego czasów coś takiego byłoby nie do pomyślenia.
Zapraszam do konkurencji, ulica… - powiedział Kuba, wyraźnie poirytowany, albo już po prostu jego myśli zajęte były organizowaniem pomocy dla psiaka.
Weszliśmy do poczekalni, ja zostałam, a Kuba z Wojtkiem zniknęli w gabinecie. Wolałam poczekać tutaj. Bałam się widoku krwi i cierpienia psiaka. Usłyszałam żałosne skowytanie psa i spokojny głos Kuby. Za chwilę Wojtek wyszedł z gabinetu.
 Trzeba poczekać- powiedział – Kuba dzwoni po drugiego weterynarza, a w tym czasie porobi prześwietlenia i badania. Może pani, to znaczy Amelko, może pojedziesz do domu, bo szkoda twojego czasu.
Nie ma mowy – powiedziałam stanowczo – jestem ciekawa, co będzie z tym psem i w ogóle. Jestem już zaangażowana w to – dodałam.
Muszę tylko coś załatwić. Wykonałam dwa telefony. Jeden do mojej kosmetyczki by ją przeprosić, ale nie ma szans bym dziś przyszła, a drugi gorszy… do Tomka.
(ciąg dalszy nastąpi...)

wtorek, 9 września 2014

Rozdział 9, część 2

Mężczyzna trzymał na rękach krwawiącego, oszołomionego psa. Podbiegł do mnie i zdyszanym i zdenerwowanym głosem powiedział: Pilnie potrzebny weterynarz, nie wie pani gdzie jest najbliższy, on długo nie wytrzyma, strasznie krwawi i traci przytomność.
Zaraz, zaraz, tu weterynarz … - starałam się zebrać szybko myśli – lecznica jest kawałek stąd, ale zaraz już dzwonię – wyciągnęłam telefon drżącą ręką próbując jak najszybciej wyszukać numer do Kuby.
Halo, Kuba? Tu Amelka, słuchaj.. nie Myster ok, nie nie płacze, ale pilnie potrzebuję twojej pomocy. Wytłumaczyłam mu, że stoję prawie pod naszym blokiem, nie mam samochodu, ten pan widać też nie i … ale już nie zdążyłam, bo Kuba krzyknął, że zaraz będzie. Zaraz, co biorąc pod uwagę korki oznaczało parę ładnych minut czekania.
Wytłumaczyłam pokrótce temu panu, na czym stoimy. Widziałam na jego twarzy wyraźną ulgę. Pogłaskałam delikatnie psiaka po czole. Jęczał cicho…
Staliśmy tak oboje skupieni na psie, w ciszy jego bólu. Nawet nie rozmawialiśmy.
Kuba pojawił się nie wiadomo kiedy i skąd. Pędził, krzycząc do nas i machając byśmy podbiegli do niego jak najszybciej. Okazało się, że zaparkował samochód w jakimś nielegalnym miejscu byle tylko być jak najszybciej. Wsiedliśmy. Ja do tyłu, pan z psem z przodu, Kuba za kierownicą. Kuba zanim ruszył, zdążył jeszcze zrobić wstępne oględziny psa.
Siedziałam cicho, słuchając krótkich, fachowych pytań Kuby.
Jak to się stało? – zapytał Kuba patrząc równocześnie na drogę i z troską na psa.
Potrącił go samochód, na moich oczach, i nawet się nie zatrzymał – powiedział pan od psa.
Podbiegłem, zebrałem go z ulicy, bo inaczej inny samochód zaraz by go zabił. Totalna obojętność – dodał.
Skąd ja to znam-westchnęłam cicho, miętosząc spódnicę, bo już czułam, że mam mokre oczy.
Piesek cicho pojękiwał tak jakby chciał dodać coś od siebie.
(ciąg dalszy nastąpi...)

poniedziałek, 8 września 2014

Rozdział 9, część 1

Moja praca była dość monotonna, wręcz dołująca. Liczby, klienci, konta. Nie przepadałam za nią. W ogóle studia ekonomiczne to z pewnością nie było to, o czym marzyłam, ale co zrobić, tak potoczyło się moje życie.  Nie ma co tego rozpamiętywać. Cieszyłam się, że mam pracę. Psychicznego komfortu dodawał mi fakt, że codziennie wiedziałam mniej więcej, co będę robić, co mnie czeka. Bałam się wyzwań, zmian. Dlatego też nie szukałam innej pracy. Dobrze dogadywałam się z koleżankami i z przełożoną – Krysią, która wiedziała, że ta praca nie jest dla mnie jakąś wielką pasją, ale chyba jednak doceniała, że zawsze sumiennie wywiązywałam się z obowiązków. Wiadomo, szkoła życia cioci Wandy, poznański „Ordnung must sein”.
Do pracy dojeżdżałam autobusem, przepełnionym niestety zazwyczaj do granic możliwości.
Tego dnia świeciło piękne słońce, więc wysiadłam parę przystanków wcześniej… Lubiłam tak chodzić, obserwować i podsłuchiwać ludzi.
Na skrzyżowaniu już przy skręcie do naszego bloku działo się coś dziwnego, co zobaczyłam już z daleko. Jakiś młody mężczyzna podlatywał do samochodów próbując je zatrzymywać, ale one tylko na niego trąbiły i bezdusznie jechały dalej. Mężczyzna wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Z każdym krokiem widziałam go coraz wyraźniej. Trzymał coś na rękach.
Pewnie jakiś żebrak – pomyślałam, choć byłam jakoś zaniepokojona całą tą sytuacją.
Nagle mężczyzna się odwrócił i nasze oczy się spotkały. Od razu ruszył w moją stronę, głośno wołając:
Proszę Pani, potrzebuję pomocy!
Przełknęłam głośno ślinę, bo właśnie w tej chwili zobaczyłam TO.
(ciąg dalszy nastąpi...)

niedziela, 7 września 2014

Rozdział 8, część 4

Jechaliśmy już pustoszejącymi ulicami Warszawy, w milczeniu. Widziałam jak Tomkowi jest przykro z powodu Wojtka. Mi też było przykro. Czułam, że Mętowscy idą na listę straconych znajomych. Kiedyś widziałam gdzieś na murze napis: „ Z każdym dniem rośnie liczba ludzi, których mam głęboko w … (powiedzmy w nosie)”. Cholernie, niestety prawdziwe.
Tomek? - zagadnęłam.
Hm?
Nie martw się.
Próbuję.
A w ogóle to beznadzieja, że tak wyjeżdża. Takie małżeństwo na odległość i to z własnego wyboru. Jeszcze jakby tu pracy nie miał, ale tak to zupełnie bez sensu...
Nie, dlaczego?  - Tomek spojrzał na mnie wyraźnie nie rozumiejąc.
No tak osobno. Ty na przykład i tak często wyjeżdżasz i za każdym razem jest mi smutno i przykro, ale wiem przynajmniej, że jesteś gdzieś w miarę blisko, w każdym razie w Polsce i, że wyjeżdżasz na krótko.
No tak, ale jak on chce zarobić prawdziwą kasę, to wiadomo, że raczej nie w Polsce.
Tak uważasz?!- zapytałam wzburzona. Rozstałbyś się ze mną na tak długo tylko dla kasy?
Nie zapominaj, że to był pomysł Joli – zaczął się bronić Tomek. A poza tym- dodał- może jak bym wyjechał tak jak Wojtek, to bym zarobił na to nasze wesele i w końcu na własne mieszkanie i tak dalej. I nie byłabyś może w końcu taka wiecznie nieszczęśliwa.
Słucham?  - wcięło mnie już zupełnie i zrobiło mi się bardzo bardzo przykro.
Czy on tak naprawdę myśli czy po prostu chciał mi zrobić przykrość? Już nie chciało mi się z nim gadać. Nie w tej chwili. Na szczęście już podjechaliśmy pod nasz blok. Wysiadłam szybko z samochodu i zaczęłam iść w kierunku naszego bloku.
Amelka, czekaj – krzyknął za mną Tomek – ja tylko byłem szczery, nie wolno?
Chciałam już tylko zaszyć się pod kołdrę, zapomnieć o tym wieczorze. Myster jak zwykle witał nas skokami, piskiem radości i ślinieniem. Słodziak! Od razu poprawił mi się humor. Tomek, chyba dla złagodzenia sytuacji, zaproponował, że już wyjdzie z nim na wieczorne sikanie. Ja z chęcią się zgodziłam i poszłam do wanny. Potem jeszcze długo siedziałam na kanapie, w szlafroku, z chrapiącym Mysterem na kolanach i myślałam. O Joli, Wojtku, życiu, pieniądzach, Tomku, o nas. Myślałam o tym jak kruche i krótkie jest życie. Przecież Jola nie wie ile wspólnych lat z Wojtkiem podaruje jej jeszcze Los. A jeśli kiedyś zostaną jej tylko te pieprzone drogie meble? A jaki związek tworzymy my? Zaczęłam myśleć o całym moim życiu i chciałam je bardzo bardzo zmienić, tylko jeszcze zupełnie nie wiedziałam jak.
(ciąg dalszy nastąpi...)

sobota, 6 września 2014

Rozdział 8, część 3

Po przystawkach, takich jak frutti di mare maczane w przeróżnych sosach, koreczki jak z bajki czy pomidorki nadziewane, Jola zniknęła na moment w celu poprawy makijażu. Nieźle!
Tomek z Wojtkiem gadali o funduszach inwestycyjnych. Popatrzyłam na Wojtka. Zrobił się jakiś taki dziwny. Nerwowy, zdystansowany, śmiertelnie poważny. Taki „Pan Mętowski”, obcy. No, trafiło się chłopakowi raczej ciężkie życie z Jolą. Miała wielkie wymagania i to miałam wrażenie, że coraz większe. Wojtek od ich ślubu już trzy razy zmieniał pracę bo Jola chciała to, a potem tamto i Wojtek starał się jak mógł by temu wszystkiemu sprostać, nadążyć i …..zarobić.
Po powrocie Joli pomagałam jej w kuchni próbując nawiązać miłą rozmowę, odnaleźć w niej Jolę, jaką znam czy raczej znałam. Ale jakoś było ciężko. Moja praca w banku była dość nudna, jej praca w reklamie była mi zupełnie obca i gdy coś opowiadała wplątując obco mi brzmiące anglojęzyczne nazewnictwo nie wiedziałam, o czym mówi. I cały czas kasa kasa, kupić kupić. Koszmar!
Kolacja trochę ukoiła moje już nadszarpnięte tego wieczoru nerwy – polędwiczki z brzoskwiniami lub do wyboru medaliony w ziołach, do tego sałatki. Pycha! Straszny ze mnie łasuch.
Po kolacji gruchnęła informacja, która przelała już jak dla mnie kielich goryczy. Jola oznajmiła, że Wojtek wyjeżdża na … uwaga uwaga trzy lata do Stanów. Dobrze, takie czasy, że w pierwszej chwili nie zdziwiliśmy się jakoś strasznie, bo dużo naszych znajomych wyemigrowało. Okazało się jednak, że Wojtek leci sam… Joli szkoda zostawiać tu pracy i pięknego domu (musi pilnować salonu- pomyślałam z sarkazmem). Zasypaliśmy ich pytaniami, widziałam, że Tomek jest bardzo zaskoczony, a raczej wygłupiony. Wyszło bowiem, że od ponad pół roku Wojtek starał się o pracę w pewnej korporacji. Widziałam jak Tomkowi jest "łyso". On był z Wojtkiem taki szczery. Opowiadał mu o różnych sprawach firmy, planach, a Wojtek podejmował taką ważną decyzję i nie puścił nawet pary z ust. Tacy byli. To nie była pierwsza taka z nimi sytuacja. Oczywiście nikt się nikomu nie musi spowiadać, ale chyba na tym polega spotykanie się ze znajomymi, rozmowy, że się ludzie dzielą ze sobą swoim życiem. Bo inaczej po co to wszystko?
Jola- zapytałam, by przerwać jakoś napięcie, które zawisło w powietrzu- puszczasz tak męża? Nie szkoda ci?
Wiesz, trzeba zarabiać, a to świetna okazja na super pieniądze. Nareszcie spełnią się nasze marzenia o podróży na Malediwy, Seszele- mówiła to z takim podnieceniem. Chciałam coś powiedzieć, ale mocno ugryzłam się w język. Do domu, jak najdalej od tych ludzi. Nie miałam już ochoty z nimi siedzieć, gadać, być tu. Byłam zazdrosna? Nie, zupełnie nie. Oni po prostu byli mi już zupełnie obcy. Przykre, ale prawdziwe. W końcu jakoś dobiegła końca ta nasza wizyta.
(ciąg dalszy nastąpi...)

piątek, 5 września 2014

Rozdział 8, część 2

Mętowscy przygotowali piękną kolację. To znaczy Jola od progu „lukrowała” jak to Wojtek dużo przygotował i takie tam, a ja z każdym jej zdaniem upewniałam się, że albo wszystko kupiła gotowe albo jakieś inne szachrajstwo za tym stoi. Po prostu czułam w niej jakiś fałsz, który powodował moją irytację. Czy zawsze taka była, tego nie byłam pewna. Miałam raczej wrażenie, że to mnie włączył się ostatnio jakiś dodatkowy zmysł, „papierek lakmusowy” na prawdomówność.
Weszliśmy do pięknego salonu, który od naszej ostatniej wizyty zmienił się nie do poznania. Skórzane kanapy, antyczne meble ze złotymi ornamentami, wazy chińskie i antyczne fotele. Czułam się nieswojo. Znając Mętowskich to nic tu nie było imitacją. Nie wiedziałam nawet gdzie przysiąść. Nie lubiłam takich "muzealno – kasiastych" wnętrz. Tomek jakoś nie miał z tym problemu i od razu usadowił się na największej kanapie, żywo dyskutując z Wojtkiem o sprawach firmy. A właściwie to Tomek opowiadał, a Wojtek raczej słuchał, mało mówił, co u niego słychać. Jola kończyła nakrywać, więc rzuciłam się do pomocy.
Piękny salon – zagadnęłam.
Ach, dziękuję Amelko – uśmiechnęła się niby promiennie, a według mnie sztucznie. Zobacz to prawdziwy ……i tu padła nazwa marki, którą znałam tylko z pięknych kampanii reklamowych, bo do ich salonu firmowego nigdy nie odważyłam się wejść. Bo i po co? Po co się dołować i oglądać przedmioty, które znacznie przekraczają czasem nawet moją roczną pensję. Jola z namaszczeniem przeciągnęła palcem po krawędzi witrynki, po czym szybko starła ślad palca krawędzią sukienki.
Wiesz, sprowadziliśmy je z zagranicy, bo w Polsce ta firma sprzedaje tylko podstawowe modele.
Czemu? – zapytałam raczej nie z ciekawości tylko próbując utrzymać rozmowę, na którą i tak z każdą minutą miałam coraz mniej ochoty.
Wiesz – odchrząknęła Jola- ceny mebli są dość wygórowane, ale wiesz ta klasa, styl, to się rozumie samo przez się.
Aha – powiedziałam tylko. Jak już Jola mówi, że ceny są wygórowane to muszą być k o s m i c z n e!
Wiesz kochana – kontynuowała Jola- od samego ślubu namawiałam Wojtka na ich zakup. Nie mogłam znieść tej byle jakości. Czy Ty w ogóle pamiętasz jak wcześniej wyglądał nasz salon?!  - dodała z irytacją i oburzeniem w głosie.
Nie będę już się zagłębiać i opisywać jak piękny był poprzedni salon Mętowskich, a co Jola nazywała bylejakością. Normalnie chyba ich więcej nie zaprosimy – pomyślałam nie bez ulgi. Całe nasze mieszkanie w takim razie to taka „Jolkowa bylejakość”. I od razu pomyślałam o Mysterze. Czekał tam na nas. Prawdziwy, wierny, kochający, A ja tu traciłam czas na ludzi, którzy już chyba tylko myśleli o kasie.
Ale dobrze, to dopiero początek spotkania, może jeszcze będzie miło i fajnie.
(ciąg dalszy nastąpi...)

czwartek, 4 września 2014

Rozdział 8, część 1

Wieczór u Mętowskich. To nasi starzy, bardzo starzy znajomi. Ja Jolę znam jeszcze z liceum, a gdy poznała Wojtka to okazało się, że pracowali z Tomkiem przez jakiś czas i też się znają i lubią. Świat jest taki mały! Podobno biorąc pod uwagę całą kulę ziemska to człowieka od człowieka dzieli 6 osób, czy to znaczy, że wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną?
Najbiedniejszy i poszkodowany tego wieczoru to Myster. Ponieważ bardzo cierpi, gdy go zostawiamy, a i tak siedzi sam, gdy jesteśmy w pracy, więc staramy się wszędzie go zabierać. Myślałam, że do Mętowskich też go zabierzemy, ale na wszelki wypadek zadzwoniłam wcześniej do Joli i zapytałam czy możemy go zabrać.
No wiesz – powiedziała- absolutnie nie! Pies w domu, hm... może zostanie w ogrodzie ?
Ta, jasne – pomyślałam- leje jak z cebra, a on ma być na dworze! Ale głośno grzecznie powiedziałam – nie ma sprawy, zostanie w domu.
Znów mi Jolka podpadła.
Jakoś tak się stało, że odkąd Myster pojawił się w naszym życiu, mierzyłam ludzi miarą jak go traktowali i zwierzęta w ogóle. Przecież jest mały, czyściutki, nie szczeka wiele, nie zawadza, jedyne to po prostu lubi być z nami a nie sam. Czy to tak dużo?
Tomek wrócił nawet nie za późno z pracy i ruszyliśmy do M. Myster oczywiście był bardzo nieszczęśliwy od momentu jak tylko zorientował się, że gdzieś się szykujemy i nikt mu jakoś nie mówi, że on też pojedzie. Czekał, wyczekiwał całym swoim psim jestestwem na magiczne słowa: Jedziesz z nami. Niestety usłyszał to, czego nie cierpiał: Zostań. Kulił się wtedy cały, robił wielkie mokre oczy (zupełnie jak kot w Shreku) i utykając, smutno popiskując, szedł na swoje posłanko. Zostawiony, niekochany i opuszczony. Było mi wtedy tak przykro. Tomek zawsze wtedy mówił, że przecież nic mu nie będzie, to wspaniała psia gra aktorska i takie tam. Niby słyszałam, co mówi Tomek, ale i tak było mi przykro.
Ech... W końcu wyruszyliśmy. M. mieszkali w pięknej willi na Saskiej Kępie, którą jakimś tam cudem dostali w spadku czy coś takiego. Dokładnie to chyba nikt nie wiedział jak oni to załatwili.
Miałam mieszane uczucia jak tam jechaliśmy i nawet podzieliłam się tym z Tomkiem, który nie bardzo wiedział, o co mi chodzi. No właśnie, bo ja też sama nie wiedziałam. To znaczy niby lubiłam Mętowskich, szczególnie Jolę, ale nigdy nie była to jakaś wielka przyjaźń. Rodzice Joli byli dobrymi i kochanymi, ale prostymi ludźmi. Prowadzili gospodarstwo. Jola jak tylko przeprowadziła się do Warszawy to zrobiła się strasznie „kosmopolityczna”, taka wielkomiastowa. Wszystko musiała mieć firmowe, ekstra. Czy za wszelką cenę chciała jakoś „wymazać’ swoje pochodzenie? Nie wiem. Zawsze jakoś próbowałam ją tłumaczyć, bo rzeczywiście pracowała w Warszawie w bardzo specyficznym środowisku. Ale jednak jej zachowanie coraz bardziej mnie raziło. Było takie sztuczne. A może to ja zaczynałam się zmieniać, albo oni jakoś zaczynali mi po prostu nie pasować. No, ale dobrze, może dzisiejszy wieczór będzie super i zapomnę o wszystkim.
(ciąg dalszy nastąpi...)

środa, 3 września 2014

Rozdział 7, część 13

Dziękuję- miałam znowu łzy w oczach- ja bym go wzięła nawet do Warszawy, ale mam już psa, mieszkam w nieswoim mieszkaniu, nie mogę…
Muszę lecieć, przepraszam – przytuliłyśmy się jakoś tak, po czym kelnerka poszła szybkim krokiem do klientów, którzy już wyraźnie się niecierpliwili.
Wyszłam. Ściemniało się już. Odnalazłam Psa w tym samym miejscu gdzie leżał wcześniej. Pogłaskałam go delikatnie po głowie, opowiedziałam, że załatwiłam mu „stołówkę” . Patrzył tylko na mnie zrezygnowany, smutny i bardzo delikatnie polizał mnie po ręku. Czułam, że się rozumiemy. Było mi tak strasznie, przeraźliwie smutno, że go zostawiam, że jest taki biedny. Pożegnałam się z nim i nie odwracając się, poszłam w kierunku samochodu. Łzy spływały mi po policzkach. Czułam się zupełnie wykończona, szczególnie psychicznie. Było mi żal Psa, czułam jego ból, samotność…
Tomek z Mysterem już się trochę niecierpliwili w samochodzie, bo rzeczywiście robiło się późno. Ale Tomek widząc, w jakim jestem stanie był dla mnie dobry i bardzo wyrozumiały. Owinął mnie kocem i posadził na siedzeniu pasażera.
Zrobiłaś, co mogłaś, zrobiłaś naprawdę dużo – powiedział spokojnym, ciepłym głosem.
Długo płakałam, tuląc Mystera, który widząc jak mi smutno przyszedł do mnie na kolana i ciężko wzdychając, mocno się przytulił. A może po prostu był szczęśliwy, że ma mnie znów tylko dla siebie? Lub, że jemu w jakimś sensie się udało i ma nas, swoją rodzinę?
(ciąg dalszy nastąpi...)

wtorek, 2 września 2014

Rozdział 7, część 12

Znalazłam go w kępce trawy, blisko jeziora. Leżał spokojnie i tylko tak popatrzył na mnie smutno. Poszłam do kelnerek.
Czy mogłybyście panie dokarmiać tego pieska? I dawać mu też koniecznie picie?
Jasne, nie mam, co robić – odburknęła jedna.
No nie wiem, co na to szef.. – powiedziała z wahaniem ta „nasza” kelnerka. W tej chwili go nie ma, ale ogólnie jak zagląda to, że tak powiem- odchrząknęła- nie jest miłośnikiem zwierząt.
Zaniemówiłam. No to pięknie! Czyli całe to malownicze, rajskie miejsce, blisko przyrody, zwierząt, to tylko tak dla kasy, bo modne, a nie z zamiłowania. Nagle jakoś całe to miejsce mi zbrzydło…
Bardzo panią proszę – powiedziałam.
Właściwie, codziennie zostaje mnóstwo jedzenia, spróbuję codziennie mu coś dać, szczególnie w dniach jak nie ma szefa, bo on nie codziennie zagląda – powiedziała cicho.
Bo tak sobie myślę, że jak go pani trochę podkarmi, to może on odżyje, to taki piękny pies – głos mi się załamał. A tu tyle przestrzeni, przyroda, trawa, i na pewno na noc jest się gdzie przytulić. Popatrzyłam w stronę stodoły, tam gdzie było przechowywane siano, było to idealne schronienie w mokre i chłodne dni.
Uścisnęłam dłoń kelnerki i powiedziałam – dziękuję bardzo.
Cały czas jednak chciałam coś jeszcze zrobić, jakoś się uspokoić. Najbardziej bałam się, że ten szef przepędzi psa i on gdzieś biedny zdechnie.
Tomek – podbiegłam do samochodu – znajdź mi proszę najbliższe schronisko dla zwierząt. Tomek szukał chwilę i znalazł schronisko, oddalone o trochę ponad 60kilometrów. Przepełnione, prosiło na swojej stronie wszystkich ludzi dobrej woli o składki i wszelką inną pomoc. Spisaliśmy jednak adres i telefon. Zaniosłam tą karteczkę kelnerce.
Była zajęta, więc odczekałam chwilę.
Proszę pani, dziękuje, że będzie go pani karmić. Gdyby były jakieś problemy, gdyby szef go chciał przepędzić to tu jest adres najbliższego schroniska i tam by zawsze dostał jakoś opiekę, jedzenie. Ale wie pani, w schroniskach jest paskudnie, on tu mógłby mieć raj i wolność..
Wiem, może się uda, że tu pomieszka – pokiwała głową kelnerka.
Jakby, co – wyjęłam z portfela 50złotych- to zostawiam pani pieniądze jakby go było trzeba tam zawieść czy coś.
Nie, nie trzeba- odpowiedziała od razu – ujęła mnie pani tą całą troską o tego psa. My tu już jakoś przywykłyśmy do tych bezpańskich psów i w ogóle. A pani jakoś tak znowu poruszyła moje serce. Pomogę, chcę, ok.?
(ciąg dalszy nastąpi...)

poniedziałek, 1 września 2014

Rozdział 7, część 11

Przy drzwiach wisiał naderwany dzwonek, który jednak okazał się działający. Zadzwoniłam raz, drugi. Cisza. W głębi domu zaszczekał pies. Usłyszałam skrzypienie podłogi i z okna na parterze wychyliła się głowa starszej pani w chuście.
O co chodzi?- zapytała, taksując mnie wzrokiem.
Ja do doktora – odpowiedziałam.
Nie ma - odpowiedziała niechętnie.
A kiedy będzie?
Oj, za parę godzin, pojechał na operację krowy. Lepiej przyjść jutro.
Jutro nie mogę, będę już daleko stąd - załamałam ręce.
Co robić, co robić… Mruczałam do siebie. A może jakiś telefon do doktora?
E… komórki nie używa, przyjść jutro – powiedziała i po prostu zatrzasnęła okno i tyle ją widziałam.
Stałam tak jeszcze chwilę i nie wiedziałam, co dalej ...
Wróciłam do samochodu, w którym Myster- pełen niepokoju- szalał. Ucieszył się jakby mnie z rok nie widział, kochany piesio. Tomek tez nie miał pomysłu, co robić dalej. Weszliśmy do sklepu społem i zapytałam ekspedientkę gdzie jest inny weterynarz.
Nie wiem, nie wiem. Do tego tutaj, Kowalika, przyjeżdżają oj z daleka, a i on czasem jeździ nawet i 100 kilometrów do cielaka. Nie wiem pani, nie wiem. A może jakieś ciasteczka pani kupi, co?
Spojrzałam na nią nieprzytomnym wzrokiem – nie, nie, dziękuję. Nie ciasteczka mi teraz w głowie- pomyślałam.
Nie pozostawało nic innego jak wrócić i spróbować coś zadziałać na miejscu.
Podjechaliśmy pod dworek. Myster chciał znów wyskoczyć, by sobie pohasać, ale został z Tomkiem przy samochodzie. Widziałam, że Tomek ma już dość, stwierdził, że musi poszukać netu i załatwić kilka spraw, a ja rozejrzałam się szukając wzrokiem Psa.
(ciąg dalszy nastąpi...)