niedziela, 31 sierpnia 2014

Rozdział 7, część 10

Tomku, proszę, pomóż mi.
Dobra, spróbujemy coś zrobić.
Dziękuję – pocałowałam go soczyście w polik.
Zapytaj proszę tą panią o trasę, a ja pójdę go jeszcze trochę podkarmić (kaczką).
Ok, wiesz mamy gpsa, wiec wystarczy mi nazwa wsi – odpowiedział Tomek.
Ok, ok. – z tego martwienia się o Psa traciłam już powoli głowę.
Wyszłam znów na zewnątrz. Myster został na rękach u Tomka, który rozmawiał chwilę z kelnerką. Myster wyglądał na zupełnie obrażonego, raz, że nie cierpiał „upupiania” w postaci publicznego noszenia go na rekach, dwa, że jego ukochana paniuńca wyrażnie była teraz zaaferowana innym psem. Wyszłam do Psa, który wciąż stał, ledwo przytomny przy naszym stoliku i wyrażnie czekał jeszcze na jedzonko. Pokroiłam szybko całą moją porcję kaczki i powoli rzucałam mu, a on szybko wszystko łapczywie zjadał. W tym czasie Tomek już poszedł do samochodu i krzyknął, że będą tam już czekać z Mysterem i, że już zapłacił. Fajnie, widzę, że naprawdę chce mi pomoc.
Pogłaskałam Psa po łebku, tłumacząc mu cichutko, że wrócę tu jeszcze do niego, na pewno.
Ruszyliśmy. Tomek prowadził, ja siedziałam zgarbiona i smutna. Strasznie mnie dobijała taka obojętność ludzka, cierpienie zwierzaków. Dojechaliśmy szybko do celu. Była to mała wieś, w której oprócz kościoła i rozwalającego się sklepu społem nic właściwie nie było. Wysiadłam i zapytałam kilku menelków pod sklepem o weterynarza.
Pani, to tam za rogiem, za tamta stodołą – poinstruował mnie starszy, zarośnięty pijaczynka.
Dziękuję – powiedziałam.
Podjechaliśmy pod stary, zniszczony dom, na którym widniał szyld – Weterynarz i inspektor ds.badania mięsa. Wyskoczyłam z samochodu, pewna i przebojowa. Byłam gotowa działać, by tylko jakoś pomóc temu Psu.
(ciąg dalszy nastąpi...)

sobota, 30 sierpnia 2014

Rozdział 7, część 9

Tomek, proszę Cię, zobacz jak chętnie zjada, może nie jadł długo, trzeba mu pomóc, dobrze?
Tomek przez chwilę milczał, widziałam, że walczy ze sobą.
Rób, co uważasz, ale ja swoją kaczkę mam zamiar zjeść.
Dobrze, ja i tak nie jestem w stanie teraz nic przełknąć, myślę tylko o tym Psie – próbowałam mu jakoś wytłumaczyć.
Ok- poklepał moją rękę.
Musiałam jakoś zadziałać, ale jeszcze nie wiedziałam jak. Poszłam do kelnerek do środka.
Przepraszam, nie wiecie Panie czegoś o tym biednym Psie?
A błąka się tu już od kilku dni- odpowiedziała „nasza” kelnerka blondyneczka.
Jest taki chudy, biedny, trzeba mu jakoś pomoc- powiedziałam.
No, wie Pani, tutaj to stale jakieś psy przychodzą, ten i tak nie jest taki najbiedniejszy. Kiedyś…
Proszę mi już tego oszczędzić- powiedziałam szybko - serce mi krwawi jak słyszę, jakimi potworami mogą być ludzie. Zabiłabym – dodałam wzburzona.
Jakoś trzeba temu Psu pomóc- powiedziałam zdecydowanym głosem.
Czego Pani oczekuje? Ja tu tylko pracuję – odpowiedziała spłoszona i jakby obrażona kelnerka.
Gdzie jest najbliższy weterynarz? – zapytałam.
Oj, jakieś 30 kilometrów stąd - odpowiedziała kelnerka, unikając mojego wzroku.
Proszę powiedzieć jak tam trafić - kontynuowałam.
Gdzie trafić?- zapytał zza moich pleców Tomek trzymając na ręku Mystera.
Chcę pojechać do weterynarza, pomóc jakoś temu Psu - powiedziałam, odwracając się do niego.
Ojej... – jęknął Tomek.
(ciąg dalszy nastąpi...)

piątek, 29 sierpnia 2014

Rozdział 7, część 8

I co tam? - spytałam najspokojniejszym głosem, jaki umiałam udawać.
No, wiesz, znów muszę jechać na objazd południa Polski, bo kierownik w jednym sklepie nawala, a drugi robi wyrażnie jakieś przekręty, sorry, nie będzie mnie pewnie z półtora tygodnia.
Trudno – odchrząknęłam – i pogłaskałam Mystera, który właśnie przydreptał i ocierał się o moją nogę jak kot - Jakoś to z Mysterem przeżyjemy - Uśmiechnęłam się - Jemy!
Bo właśnie kelnerka przyniosła coś „na zagrychę”. Były to wielkie pajdy chleba posmarowane grubo smalcem ze skwarkami. Poezja smaku!
A za momencik przyniosła nasz obiad. Wyglądał pięknie, jak małe dzieło sztuki, aż cyknęłam fotkę zanim zaczęłam jeść. Myster spał teraz pod naszym stołem, a Tomek opowiadał o nowym oprogramowaniu, które musi kupić do swojego komputera. Nagle do naszej ławki podszedł pies. Całkiem spory, wyglądający na psa myśliwskiego. Był straszliwie zabiedzony, sterczały mu kości, zwisała skóra, nie widziałam już nic więcej przez łzy, które od razu stanęły mi w oczach. Miał przeraźliwie smutne, zrezygnowane oczy. Rozejrzałam się, ale miałam wrażenie, że oprócz mnie wszyscy zajadają spokojnie i w ogóle nie przejmują się widokiem tego biedaka. Myster delikatnie i przyjaźnie wachlował do Psa ogonem, nie zbliżając się, bo i tak był teraz zapięty smyczą do nogi stołu. Tomek zaczął mnie uspokajać.
Jedz spokojnie, on pewnie zaraz sobie pójdzie.
Jak mam jeść jak on jest taki biedny?! – krzyknęłam zupełnie niechcący. Patrzyłam to na Tomka, to na talerz, to na Psa.
Przecież C O Ś trzeba zrobić, nie można go tak zostawić, nie mogę tak spokojnie jeść!
Nawet nie spróbowałaś, spróbuj, jest naprawdę pyszne - przekonywał Tomek.
Odkroiłam spory kawałek i zamiast do ust rzuciłam go Pieskowi.
Cholera! - krzyknął Tomek – co Ty wyprawiasz?! Nie wiesz ile to kosztowało?
(ciąg dalszy nastąpi...)

czwartek, 28 sierpnia 2014

Rozdział 7, część 7

Usiedliśmy sobie na tarasie, wybierając miejsce najbliżej jeziora i blisko trawy, na której położył się Myster. W czasie naszego „rejsu” przybyło trochę samochodów i teraz na tarasie siedzieli ludzie oblepiając ławki i stoliki. Zaczęliśmy przeglądać kartę obiadową, co okazało się nie lada frajdą. Dzik zapiekany w ziołach, królik po staropolsku, kuropatwa w bakłażanach – rany! Ceny też były oszałamiające. Zdecydowaliśmy się na pierś z kaczki zapiekaną z jabłkami w żurawinach. Zamówiliśmy to samo, bo to było nasze ulubione danie, które jedliśmy na jednej z naszych pierwszych randek i do którego mieliśmy sentyment.
Odbierz telefon, odbierz telefon – usłyszałam znajomy denerwujący głosik niby kosmity. To komórka Tomka.
Halo, tak jestem przy telefonie Panie Prezesie- Tomek od razu po odebraniu telefonu wyprostował się na krześle i zaczął mówić tym dziwnym, obcym tonem, którego nie znosiłam. Wstałam więc i podeszłam do pobliskiej huśtawki. Myster od razu czujnie podniósł łepek, ale gdy zobaczył, że jestem nadal blisko i chyba nigdzie się nie wybieram, z powrotem rozciągnął się na trawie i głośno westchnął. Usiadłam ostrożnie na huśtawce, bojąc się, by się pode mną nie załamała. Niby byłam szczupła, ale huśtawka była jednak urządzeniem dla dzieci, nieprzewidującym aż tak dużego ciężaru. Uwielbiałam huśtanie na huśtawce! Czułam się wtedy jak mała dziewczynka, tak bardzo swobodnie. Kątem oka łypałam na Tomka, który wciąż rozmawiał, ale już jakby trochę spokojniej. Rany, nie dadzą mu spokoju nawet w weekend!
Starałam się nie denerwować, ale ja po prostu nienawidziłam całej tej firmy i pracy Tomka, czego on nie rozumiał albo rozumiał bardzo dobrze, tylko wygodniej, łatwiej, było mu udawać, że nie rozumie. Wróciłam do stolika jak tylko Tomek skończył rozmawiać.
(ciąg dalszy nastąpi...)

środa, 27 sierpnia 2014

Rozdział 7, część 6

Podzieliłam się z Tomkiem swoimi myślami, na co on się tylko uśmiechnął, tym swoim dobrym, ciepłym uśmiechem. Rany, odkąd zaczął pracować w tej firmie tak rzadko się uśmiechał!
Tomek, a Ty, o czym myślisz?
O ilości pracy do firmy, która mnie czeka po naszym powrocie… - jakoś nie umiem tak hop siup i już odpoczywam.
Wiem, bo ja też.. Zawsze czuję jakiś ścisk żołądka na coś, co trzeba zrobić, załatwić.. Ajć! Myster strasznie mnie zadrapał. Coś kombinował.. Próbował przejść na tylną część rowerka i dobrze, bo to oznaczało, że poczuł się odważniejszy. Najpierw ostrożnie stawiał łapki, patrząc wciąż z przerażeniem na wodę, ale za chwilę już dumnie siedział i wwąchiwał się w powietrze. Już nie wyglądał na nieszczęśliwego, i co najważniejsze, byliśmy wszyscy troje razem. Pomysł Tomka okazał się fajny. Zaczęliśmy znów płynąć, a Myster odważniaka wdrapał się na wzniesienie miedzy nami i stał dumnie wyprostowany, jak stary wilk morski. Uśmialiśmy się z tego strasznie! Myślałam. że się posiusiam ze śmiechu! Niestety aparat został w samochodzie, by nie uległ zniszczeniu lub zamoczeniu, wiec tylko w naszej pamięci utrwaliliśmy pozy i miny Mystrera – Żagla. Trzy godziny minęły nie wiadomo kiedy, a poczuliśmy to najbardziej w naszych ściśniętych żołądkach. Zakręciliśmy do zatoczki w stronę dworku-restauracji. Był on naprawdę imponujący, a z daleka, z naszej perspektywy, wyglądał jak namalowany. Podpłynęliśmy do pomostu i wszyscy sprawnie wyskoczyliśmy na brzeg. Myster był chyba jednak bardzo szczęśliwy z zakończenia rejsu i radość z ponownego dotknięcia lądu okazał „szałkowaniem” jak to nazywaliśmy z Tomkiem, czyli szybkim bieganiem w kółko z głośnym radosnym poszczekiwaniem. Jeszcze kilka fotek przy rowerku wodnym i udaliśmy się do restauracji.
(ciąg dalszy nastąpi...)

wtorek, 26 sierpnia 2014

Rozdział 7, część 5

Kto tu jest w końcu ważniejszy ?! Ja czy pies? Będziemy spędzać wolny czas osobno, bo jest on?!
Wcięło mnie. Nie lubiłam takich jego krzyków. Od razu zaczynał mnie okropnie boleć brzuch i chciałam wiać daleko.
To co robimy? Powiedziałam z lekką nerwową chrypką.
Myster idzie z nami na rowerek- odpowiedział Tomek.
Żartujesz?! On nie lubi wody, boi się, a jak wypadnie, a jak … - zaczęłam panikować, ale Tomek mi przerwał – uspokój się, nic się nie stanie.
Ok, spróbujmy – powiedziałam pokonana, bo rzeczywiście nie widziałam innego wyjścia, a bardzo nie chciałam się kłócić i psuć tego naszego wspólnego, wolnego dnia, kłótniami i złymi emocjami, które zawsze długo potem we mnie siedziały.
Logistyczne usadowienie się w rowerku wodnym zajęło nam parę ładnych minut. Kombinowaliśmy na parę sposobów, a końcu ja usiadłam pierwsza, Tomek podał mi na kolana przerażonego Mystera i dopiero usiadł. Trzymałam psiuńka mocno, czując jego walące mocno serce. Z przerażeniem patrzył na otaczającą nas wodę. Zaczęliśmy ostrożnie pedałować, by czasem ani kropla nie prysnęła na Mystera, bo nie cierpiał wody i zaraz mógłby wyskoczyć … prosto do wody. To znaczy, ja byłam bardzo ostrożna, a Tomek raczej wściekły, że robię z psa ofiarę losu i takie tam. Wypłynęliśmy z zatoczki na środek jeziora i stanęliśmy. Było pięknie. Zewsząd otaczała nas tafla spokojnej wody, a całe jezioro okalały pierścieniem piękne lasy, gdzieniegdzie poprzecinane ścieżkami i mostkami prowadzącymi do malowniczych, letnich domów. Niektórzy to mają szczęście – mieć swój kąt, a gdzieś, w jakiejś głuszy jeszcze letni domek, by do niego przyjeżdżać na urlopy – raj! Może my za jakiś czas tez będziemy mieli swój dom, a gdzieś z dala od cywilizacji jakąś chatynkę, choćby starą, na wakacje, na ucieczkę od wszystkiego… Zamknęłam oczy i marzyłam….
(ciąg dalszy nastąpi...)

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Rozdział 7, część 4

Na razie postanowiliśmy przegryźć drugie śniadanie i podelektować się otoczeniem. Zamówiliśmy dwie jajecznice na boczku z pomidorami.
Cieszę się, że mnie namówiłaś, a właściwie to zmusiłaś – powiedział Tomek z lekkim jak zwykle u niego sarkazmem.
Ja też, bardzo – powiedziałam uśmiechając się do niego. Jakie on ma piękne oczy! Pomyślałam. Już prawie o tym zapomniałam, tak rzadko siedzieliśmy sobie tak na luzie jak teraz, bez stresu.
Gadaliśmy sobie spokojnie, by omijać tematy pracy, pieniędzy itp. Nie wiadomo, kiedy na stół wjechały jajecznice. Chyba ze strusich jaj! Tak wielkie to były porcje. Pachniało i wyglądało wyśmienicie! Mocno ścięta jajecznica, z dużą ilością boczku, mmm…
Do tego pyszny chlebek z chrupiącą skórką. W porównaniu z tym chlebem to warszawski chleb smakował jak papier. Na deser zamówiliśmy sobie pyszne cappuccino z kilkucentymetrową pianką. Pycha pycha pycha! Cena za to śniadanko troszkę nas osłabiła, ale w końcu niecodziennie jada się śniadania w takim miejscu.
Myster szczęśliwy i wylatany leżał na chłodnej kostce w cieniu, w pobliżu nas i odpoczywał. Tomek dowiadywał się właśnie o możliwości popływania rowerkiem wodnym a ja przysiadłam przy Mysterze. Głaskałam jego lśniące, miękkie futro, a on spojrzał na mnie tymi swoimi mądrymi, śmiejącymi się ślipiami i z głośnym mlaśnięciem oblizał mi rękę.
Rowerek wodny był już załatwiony, mieliśmy jeszcze tylko problem, co w tym czasie zrobić z Mysterem. Było naprawdę ciepło, wiec odpadało zostawienie go w samochodzie. Zaproponowałam byśmy popływali na zmianę. Najpierw Tomek, a ja tu pobędę z psiuniem, a potem na odwrót.
Tomek się wściekł.
(ciąg dalszy nastąpi...)

niedziela, 24 sierpnia 2014

Rozdział 7, część 3

Spojrzałam na Tomka, który ku mojej ogromnej radości też dostrzegał to piękno i widziałam, że był pod wrażeniem. Myster zaś już nie mógł wytrzymać tych wszystkich zapachów, smaków. Czuł zew natury. Puściłam go ze smyczy, rozglądając się wcześniej czy na pewno nie widać żadnego psa, samochodu czy innego potencjalnego zagrożenia. Myster puszczony wystrzelił jak z procy. Zaczął się rytuał obwąchiwania, szaleńczego biegania, ogółem zapoznawania się z terenem. Jednak w tym całym szaleństwie Myster nie tracił głowy. Co jakiś czas łypał w naszą stronę okiem; może sprawdzając gdzie jesteśmy, a może trochę patrząc czy podziwiamy jego wyczyny i akrobacje. Kochany, mądry pies.
Obejrzeliśmy cały teren, zaglądając nawet do stajni, gdzie stały naprawdę piękne i zadbane konie oraz obserwując dorodne uprawy. Wcześniej zapięłam jednak Mystera, nie chciałam ryzykować, że zdenerwuje koniki.  W końcu zgłodnieliśmy i udaliśmy się do gospody. Ze względu na Mystera (by mieć go na oku i vice versa) usiedliśmy na zewnątrz. Przed gospodą stało kilka samochodów, ale miałam wrażenie, że jesteśmy jedynymi gośćmi. Widocznie sezon jeszcze się tu nie rozpoczął. I całe szczęście, ponieważ cały urok tego miejsca łączył się z tą ciszą, pustką i spokojem. Zaraz jak usiedliśmy zjawiła się kelnerka. Była to dziewczyna pewnie w moim wieku, (chociaż teraz to naprawdę ciężko jest ocenić wiek!), ładna blondyneczka o delikatnych rysach i anielskich loczkach. Ubrana była w strój chyba łowicki, choć szczerze mówiąc nie znam się na tym. W każdym razie oprócz występów Mazowsza w telewizji to nigdy, a szczególnie na żywo, nie widziałam takiego stroju. To było coś! Kwiecista spódnica, falbaniasta, wyszywana bluzka i rzędy korali na szyi. Bomba!
(ciąg dalszy nastąpi...)

sobota, 23 sierpnia 2014

Rozdział 7, część 2

Droga była wspaniała! Tomek spał na siedzeniu pasażera, Myster z tyłu, a ja włączyłam sobie cichutko radio i jadąc z przyjemnością obserwowałam świat. Im bardziej oddalaliśmy się od Warszawy, tym było ładniej, trasa robiła się bardzo rolnicza i typowo wiejsko-polska.
Czułam, że odpoczywam. Od pracy, kłopotów, złych myśli.
Przejechaliśmy dość szybko, bo po ponad 3 godzinach byliśmy u celu. Głównie dzięki Tomkowi, który jednak jeździł dużo szybciej ode mnie i który przejął ster po prawie 2 godzinnej drzemce.
Czułam podekscytowanie. Znalazłam w internecie naprawdę fajne miejsce, wprost wymarzone!
Ciekawa byłam jak będzie wyglądało „na żywo”.
Skręciliśmy w boczną alejkę i … przed nami wyłonił się cały kompleks.
Główny budynek – gospoda – był zrobiony w stylu starego polskiego dworu szlacheckiego, kryty strzechą. Z pięknymi drewnianymi okiennicami, nasturcjami pnącymi się do okien, z małym płoteczkiem, na którym pozawieszane były stare gliniane gary. Cudo! Na prawo od gospody był dość spory zacieniony taras i plac zabaw. Na lewo zaś rozpościerało się jezioro, teraz iskrzące się w promieniach słońca, do którego można było zejść drewnianymi schodkami, wejść na molo lub popływać łódką lub rowerkiem wodnym, których kilka stało przy brzegu. W głębi za gospodą widać było stadninę, sad, ogród.  Na dachu stadniny w gnieździe siedziała cała bociania rodzina, a w ogródku miedzy rzędami warzyw przechadzały się kuropatwy i pawie. Oczom swoim nie wierzyłam! Miejsce jak z „Pana Tadeusza”, prawdziwie polski idylliczny obraz wsi! Oczom nie wierzyłam, ale uszom i nosowi też. Ptaki wyśpiewywały wspaniały koncert, a w powietrzu czułam bardzo różnorodne zapachy. Zapachy ziemi, trawy, jeziora, może trochę ryb, a przede wszystkim czegoś wspaniałego jedzeniowego i ten zapach niewątpliwie dolatywał z gospody.
(ciąg dalszy nastąpi...)

piątek, 22 sierpnia 2014

Rozdział 7, część 1


Weekend. Odkąd był z nami Myster starałam się od czasu do czasu wymyślać nam fajne weekendy gdzieś blisko natury. Tomek wprawdzie za każdym razem strasznie marudził, że wolałby się wyspać, poleniuchować i tak dalej, ale ja byłam wtedy nieugięta. Cała nasza trójka potrzebowała świeżego powietrza, a radość w oczach Mystera za każdym razem, gdy wyjeżdzaliśmy za miasto mobilizowała mnie do śledzenia mapy lub wyszukiwania w necie ciekawych tras. Tym razem zaplanowałam dalszą trasę, bo na Mazury. Tomek nie chciał się zgodził, gdy powiedziałam mu, że moglibyśmy wstać koło piątej, by wcześnie wyruszyć, pobyć pół dnia na Mazurach i jeszcze przed zmrokiem wrócić. Prosiłam, prosiłam, robiłam dziurę w brzuchu i w końcu się zgodził pod jednym jedynym warunkiem, – że ja prowadzę, a on pośpi. I super! Nie lubiłam prowadzić pod okiem Tomka, bo strasznie mnie to spinało, a jego uwagi i „rady starego kierowcy” powodowały, że zaczynałam się strasznie denerwować i rzeczywiście kiepsko jechać. Ale perspektywa śpiącego Tomka – nie ma problemu. 
Wyruszyliśmy po szóstej i to tylko dzięki mojej ogromnej mobilizacji. Moi faceci cierpieli strasznie z powodu wczesnego wstania. Tomek był wściekły i w ogóle się nie odzywał po cichu pakując plecak, a na moje jakiekolwiek zaczepki czy pytania odpowiadał czymś, co brzmialo jak bulgot gotującej się wody. Myster był „kupą nieszczęścia”. Siedział na swoim posłaniu i łypał na nas oburzony, również jak Tomek, pomrukując złowieszczo. W końcu udało nam się jakoś wybrać i wyruszyć. 
(ciąg dalszy nastąpi...)

czwartek, 21 sierpnia 2014

Rozdział 6, część 5

Trzeba przyznać, że kuchnia mamy Tomka, typowo polska, bardzo mi odpowiadała, co łagodziło znacznie całe trudy wizyty. Obiad przebiegał typowo – to znaczy mama Tomka królowała, prowadząc rozmowę, wypytując o wszystko Tomka i kontrolując czy wszystko zjadamy. Tomek opowiadał wszystko z takimi szczegółami i chęcią, że i ja chętnie słuchałam, bo połowy tego nigdy mi nie opowiadał. Tata Tomka siedział cicho jak zwykle, skupiając się silnie na zawartości talerza i swoich myślach. Rany, nie wiem jak mógł przeżyć z mamą Tomka tyle lat. Według mnie zupełnie do siebie nie pasowali. Ludzie to się często tak dziwnie dobierają. Ale ciocia Wanda zawsze mi mówiła, że tej relacji miedzy dwojgiem ludzi nie da się uchwycić z boku i że jest ona zawsze inna niż nam się wydaje. Wiec może tata Tomka był szczęśliwy tam u siebie, na dole, czyli pod pantoflem…
Ja podczas całego obiadu starałam się opanować. Mocno gryzłam się w język i starałam się nie wchodzić w ostrą wymianę zdań z mamą Tomka i równocześnie nie dać sobą manipulować. Zadanie to było bardzo trudne. Czas płynął wolno, jak zawsze nam na złość. Na szczęście zbliżała się już godzina ukochanego serialu rodziców Tomka, więc był dobry pretekst by już się pożegnać, o co prosiłam błagalnym wzrokiem Tomka. Trochę to było samolubne z mojej strony, bo widziałam, że dobrze mu u rodziców, a i dla nich na pewno wizyta Tomka była wielkim świętem i urozmaiceniem w monotonii emeryckiego życia. Gdy nareszcie znaleźliśmy się w samochodzie nastroje całej naszej trójki były dość odmienne. Tomek nakręcony i rozgadany, ja wykończona i spięta, a Myster wylatany – czyli szczęśliwy, zmęczony i ... śmierdzący. Znalazł sobie coś do „wyperfumowania” w ogrodzie – resztki obornika, ptasią kupę albo nie wiem, co tam jeszcze. Może miał nadzieję, że „wyperfumowany” wkupi się nareszcie w łaski hrabiny Perełki?  W każdym razie pachniało paskudnie i strasznie mocno. Fuj! Czekało nas w takim razie jeszcze po powrocie na uwieńczenie „wspaniałego” dnia kąpanie Mystera, co oznaczało dla mnie potem gruntowne czyszczenie łazienki. Miodzio! Nie ma jak wolny, relaksujący dzień...
(ciąg dalszy nastąpi...)

środa, 20 sierpnia 2014

Rozdział 6, część 4

Weszliśmy już do domu, Perełka też, więc mogłam pójść do samochodu po Mystera. To znaczy on nie mógł wejść do środka, ale mógł pobiegać na podwórzu i nacieszyć się swobodą, której nigdy nie miał za dużo. Myster wystrzelił z samochodu jak z procy i zaczął skrupulatne obwąchiwanie terenu i oczywiście obsikiwanie wszystkiego, co się dało. Miałam nadzieję, że nie ucierpią na tym kwiaty mamy Tomka, które z taką misterną dokładnością okalały dom.
Strefy podzielone – pomyślałam. Wszystko było tak specjalnie zaaranżowane. by Perełka nie zobaczyła Mystera. Była o niego śmiertelnie, co ja mówię, dziko, zazdrosna i za nic w świecie nie chciała go wpuścić na swój teren, czyli do domu. Szczekała, ujadała, wystawiała zęby. A Myster? Bardzo chciał się z nią zaprzyjaźnić, naprawdę. Przyjacielsko machał ogonem i mimo jej agresji podchodził powolutku z nadzieją na akceptację. Niestety mimo kilku prób nie udało się przekonać Perełki do Mystera. Co więcej rodzice Tomka stwierdzili, że jest to dla Perełki - cytuję „straszne obciążenie psychiczne i stres, który odchoruje”, że nie zgodzili się na dalsze próby zawarcia przyjażni. Nie chciałam być złośliwa i nie pytałam, w jaki sposób Perełka odchorowuje wizyty Mystera, bo jeśli traci apetyt to ja jestem gotowa przywozić Mystera choćby codziennie, hi hi… Za coś takiego to by się chyba do mnie przez rok nie odezwali (Tomek pewnie też) wiec nie ryzykowałam i uśmiechałam się tylko w duchu do swoich myśli. Także wszystko stanęło na tym, że jeśli Myster ma przyjeżdżać to wyznaczamy strefy – Perełka w domu, a Myster w ogrodzie, ewentualnie na odwrót gdyby jaśnie pani hrabina Perełka życzyła sobie wyjść za potrzebą.
Tak więc Myster biegał sobie po ogrodzie zadowolony jak zwykle, bo jemu naprawdę niewiele było potrzeba do szczęścia. Perełka zajęła honorowe miejsce na kanapie a my mogliśmy spokojnie usiąść do obiadu.
(ciąg dalszy nastąpi...)

wtorek, 19 sierpnia 2014

Rozdział 6, część 3

Zamarłam poddając się wywąchiwaniu i nie chcąc zginąć niechybną śmiercią. Perełka, bo tak miała na imię ta bestia, zdecydowanie rządziła (jakoś wespół z mamą Tomka) całym domem. Śledziła każdy mój ruch, pomrukując wtedy złowieszczo. Kochałam psy, ale ją trudno było lubić. To znaczy, był to ukochany pies jeszcze z dzieciństwa Tomka. Tomek z tatą uratowali ją, gdy jakiś szemrany pijaczek próbował ją utopić w stawie. Z opowieści Tomka i ze zdjęć wiem, że była małą, czarną kuleczką, piękną. Od samego początku cała rodzina próbowała jej wynagrodzić traumatyczne przeżycia z dzieciństwa i dlatego pozwalano jej dosłownie na wszystko. Perełka, niewątpliwie inteligentna, bardzo szybko zaczęła to wykorzystywać. Siedzenie przy stole, nachalne żebranie, uporczywe ujadanie, gdy tylko cokolwiek było nie po jej myśli – cały dom, a szczególnie goście drżeli przed nią. Najbardziej chyba nie cierpiała właśnie mnie. Niestety, wyczuwała chyba, że strasznie mnie wkurza i, że ja bardzo chętnie bym ja ustawiła w parę chwil do pozycji kochanego, ale jednak psa. Najbardziej uwielbiała Tomka i dla niego była naprawdę słodziutka. Łasiła się, przymilała, a na powitanie zawsze wykonywała szalony taniec radości na trawniku z głośnym poszczekiwaniem. Sił starczało jej niestety na krótką zabawę, ponieważ co tu ukrywać była sunią wagi sumo. Ciągłe podjadanie, otwieranie sobie szafki w kuchni z groźnym domaganiem się trzeciej czy czwartej kolacji, miały swoje konsekwencje. Perełka była bardzo gruba i z trudem się poruszała. Najchętniej wylegiwała się na kanapie lub fotelu w salonie, badawczo nasłuchując odgłosów z kuchni i w razie czego przemieszczając się na żer. Tomek ją ubóstwiał, wiec nic już nie mówiłam. Każda moja krytyczna uwaga pod kątem Perełki kończyła się ogólnym oburzeniem i obrazą. Rety! Jeśli doczekamy się kiedyś z Tomkiem dzieci to obiecywałam sobie, że będziemy je chować z daleka od jego rodziców, bo inaczej wyhodują mi „małe Perełki”.
(ciąg dalszy nastąpi...)

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Rozdział 6, część 2

Starałam się odganiać złe myśli, wspomnienia, potworne obrazy z przeszłości. Skupiałam się na widokach za oknem, marzyłam, rozmyślałam, słuchałam radia, a nawet momentami podśpiewywałam, szczególnie, gdy puszczali M.Jacksona lub Varius Manx.
Myster uwielbiał podróże samochodem. Spał ( z głośnym chrapaniem), bo rzeczywiście to dla niego też był czas spokoju, bo miał nas oboje blisko. Często wyglądał przez okno, a że miał świetny wzrok to wypatrywał stale a to psa, a to kota czy wiewiórkę, co oznajmiał miłym pomrukiem. Najśmieszniejsze było, gdy wypatrzył krowy. Rzucał się wtedy na szybę z jakimś takim oburzenio-podekscytowaniem. Strasznie to było śmieszne!
Jazda do rodziców Tomka trwała niestety niecałą godziną i już byliśmy na miejscu.
Jakoś to przeżyję – powtarzałam sobie w myślach.
Mieliśmy klucze, ale zadzwoniliśmy by było ładniej i oficjalniej.
W końcu nie codziennie przyjeżdża się do prawie - teściów na obiadek. Myster na razie został w samochodzie a swoje niezadowolenie i oburzenie z powodu wykluczenia go z towarzystwa obwieszczał głośnym szczeko-wyciem. Serce mi pękało na sam dźwięk.
Zaraz cię wysadzimy z samochodu, jak się tylko sytuacja wyklaruje – mówiłam mu przez szybę, podchodząc do samochodu 10raz i próbując go uspokoić.
Sekundę później witałam się z rodzicami Tomka, ukradkiem wycierając w spodnie mokrą ze zdenerwowania rękę.
Witamy, witamy Kochani – przywitała nas mama Tomka, ścinając mnie krytycznym wzrokiem (a może tylko mnie się wydawało, że ten wzrok był krytyczny?). Syneczku – kontynuowała – jakiś taki jesteś zmizerowany, zmęczony, bardzo mi się to nie podoba. Tata Tomka stał troszkę z boku, bojąc się odezwać i tylko przesyłał mi lekki uśmiech. Tak, trzeba przyznać, że przy mamie Tomka powietrze gęstniało, swoją silną osobowością przytłaczała nawet najbliższe otoczenie. Tomek też do razu potulniał i dawał się mamie zupełnie sobą kierować. Gdybyśmy mieszkali bliżej albo nie daj Boże razem, to naszego związku dawno już by nie było. A tak, od czasu do czasu, jakoś dawało się to znieść.
I nagle z groźnym pomrukiem wygramoliła się z pokoju Ona.
(ciąg dalszy nastąpi...)

niedziela, 17 sierpnia 2014

Rozdział 6, część 1

Obudziłam się z dziwnie ściśniętym żołądkiem. Parę sekund zajęło mi uświadomienie sobie jaki dziś dzień i czemu jestem taka zdenerwowana… Aha, rodzice Tomka. Dziś jechaliśmy do nich z wizytą… Lubiłam ich, naprawdę, ale jakoś czułam się przy nich skrępowana. Postanowiłam jednak nastawić się pozytywnie. W końcu trzeba zacząć przestrzegać mądrych rad, o których naczytałam się w książce „Jak przestać się martwić i zacząć żyć”.
Rany, w tym jednym zdaniu zawarte jest całe moje życie – pomyślałam.
Tomek już blokował łazienkę.
Wiadomo, dokładne golenie i mycie przed wizytą u rodziców to podstawa, hi – pomyślałam.
Myster też się już oczywiście obudził i przeciągał jak kot głośno ziewając. Był bardzo radosny. Nie wiem jak on to robił, ale zawsze wyczuwał, gdy mieliśmy wolny dzień i miał wtedy taki roześmiany pyszczek. Jakoś nie piszczał jeszcze na siku, może dlatego, że poprzedniego dnia wyszliśmy z nim na spacer ( uwaga!! Razem- święto!) około 23. Skoro Myster nie chciał wyjść, a Tomek blokował łazienkę, postanowiłam jeszcze chwilę poleniuchować w łóżku. Plan niestety nie wypalił, bo gdy tylko walnęłam się do łóżka, Myster zaczął pośpiesznie chodzić po mieszkaniu i znosić mi wszystkie zabawki do sypialni prosząc o wspólną zabawę. Jak mogłam odmówić tym lekko zezującym ślipiom ? Oczywiście zaczęliśmy zabawę. Rzucanie zabawek, kotłowanie się na dywanie, jeden pisk i wrzask. Aż Tomek wyjrzał z łazienki by sprawdzić czy krew się nie leje. To były cudowne chwile.. Tomek, Myster i ja. Rodzina.
Po miłym, rodzinnym poranku – udało nam się nawet z Tomkiem nie pokłócić – ruszyliśmy do rodziców Tomka. Tomek za kierownicą, ja obok, a Myster na ślicznym kocyku z tyłu i to rozwalając się całym swym jestestwem na calutkim tylnym siedzeniu ( a niby jest taki mały). Bardzo lubiłam takie nasze wspólne podróżowanie. Tomek był świetnym kierowcą. To były w moim życiu te rzadkie momenty, gdy czułam się bezpiecznie i dobrze. I to pomimo faktu, że samochód wiązał się dla mnie z najbardziej traumatycznym wydarzeniem w życiu.
(ciąg dalszy nastąpi...)

sobota, 16 sierpnia 2014

Rozdział 5

Weterynarz. Nasze wizyty u weterynarza są częstsze niż w piekarni czy w spożywczaku. Doktor Kuba, stary kolega Tomka, jest wprost niesamowity. W gabinecie jest zupełnie inny niż znałam go do tej pory. Od wejścia gada i gada i to uwaga – nie ze mną, ale z Mysterem. Myster mięknie od razu na jego widok i wchodzi w rolę zbolałego, schorowanego pacjenta. Popiskuje, mruczy, opowiadając o swoich strasznych dolegliwościach. Kuba bardzo szybko, po kilku wizytach, stwierdził, że Myster jest hipochondrykiem i, że na pewno będziemy go często odwiedzać. Mówił to trochę w żartach, a z drugiej strony, Myster urodzony nie wiadomo gdzie i w jakich warunkach, był rzeczywiście dość wątły i rachityczny. W każdym razie nie ma tygodnia byśmy nie odwiedzali Kuby. Zaropiałe oko, rozwolnienie, kulawa łapka – powody są wciąż nowe. Myster wydaje się jakoś wewnętrznie dumny, gdy przychodzi pokazać mu kolejną chorą część ciała. Oczywiście poświęcam mu wtedy jeszcze więcej uwagi, ale przecież i tak, co tu ukrywać, całe moje życie kręci się wokół niego. Mówiąc szczerze, uśmiecham się zawsze do siebie na myśl o kolejnej wizycie. Zawsze jest tak miło i zabawnie. Każda dolegliwość Mystera jest na 2, 3 minuty a potem gadamy niby to do psa, niby o psie, o sobie i w ogóle. Kuba żartuje, ja chichoczę jak rzadko. Super facet, naprawdę. Jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć? No i naprawdę świetny lekarz. W okolicy jest jeszcze z pięć innych klinik weterynaryjnych, a to zawsze u Kuby, bez względu na porę dnia, czeka kilku pacjentów w kolejce. Chwilami zazdroszczę tym naszym czworonogom profesjonalnej opieki medycznej. Piękne kliniki, do wyboru, z pełną aparaturą, wszelkie badania wykonywane na miejscu, na poczekaniu. Gdybym ja chciała się porządnie przebadać to bym musiała chyba wziąć zwolnienie przynajmniej na tydzień, odczekać swoje w gigantycznych kolejkach w obskurnych przychodniach i oczywiście nikt nie byłby dla mnie tak miły jak dla Mystera. Paranoja… Ale z drugiej strony leczenie czworonogów kosztuje fortunę, nie mają przecież właściwie bezpłatnej opieki medycznej.
(ciąg dalszy nastąpi....)

piątek, 15 sierpnia 2014

Rozdział 4

Myster się zakochał. Naprawdę. Jeszcze rok temu jak by mi ktoś coś takiego o swoim czworonogu powiedział to bym pomyślała, że niezły z niego wariat. Ale to prawda. Myster – w roli zakochanego kundla – a wybranka jego serca to najprawdziwszy West z terrierowatych – arystokracja z pierwszej półki. Śliczna, biała, długowłosa sunia, delikatna i eteryczna. Myster potrafi ją wypatrzeć na dowolną odległość. A wtedy podbiega do niej, nie przepraszam, podlatuje w przeciągu paru sekund, a jeśli nie daj Boże jest akurat na smyczy to ciągnie tak, że tylko czekam dnia, gdy w lustrze zobaczę jedną rękę dużo dłuższą od drugiej. Zuzia – bo tak ma na imię wybranka Mystera – też na szczęście odwzajemnia jego uczucia i też się rwie do niego, skomle, kładzie, piszczy. Generalnie moment spotkania jest trudny do opisania. Najgorzej jest w deszczowe, brzydkie dni, bo Zuzia po spotkaniu z Mysterem jest czarna po prostu. Pięknie się razem bawią. Szaleństwo i radość. Ja z właścicielką Zuzi bardzo się polubiłam (w końcu to właściwie teściowa mojego Mystera, hi hi). Najśmieszniej jest, gdy spotykamy się wcześnie rano. Obie zawsze eleganckie, wychodzimy w pierwszych lepszych jeansach lub nawet dresach i krzyczymy do siebie już z daleka – jestem bez makijażu, proszę się nie wystraszyć! Kiedyś wydawało mi się, że bez makijażu to nie możliwe bym wyszła z domu. A teraz, gdy Myster błagalnym wzrokiem i piskiem informuje mnie rano, że brzusio pełne i sytuacja w stanie alarmowym to w parę sekund jesteśmy już na sikaniu na dole pod blokiem i nic innego nie jest ważne, tylko to by on się nie męczył. Czworonogi zmieniają ludzi : )
Myster jest tak zakochany, że nawet podczas jazdy samochodem, gdy tylko dostrzeże gdzieś białego pieska rzuca się na szybę, nieruchomieje – a po chwili, gdy już widzi, że to nie Zuzia, popiskuje cicho, wydaje pomruk niezadowolenia i patrzy na mnie tym swoim pełnym mądrości wzrokiem. Wiem Myster, wiem – miłość.
(ciąg dalszy nastąpi...)

czwartek, 14 sierpnia 2014

Rozdział 3, część 4

Obie zadawałyśmy sobie ból. Bez sensu. Jest jak jest. Liczyłam, że życie samo przyniesie jakieś rozwiązania.
Skończyłam i zapytałam:
-A jak u cioci? Czy nie potrzeba czegoś załatwić? Jak się ciocia czuje?
-Daj spokój. Jak przyjeżdżasz raz na ćwierć wieku to nie będziesz nic załatwiać, ja sobie sama radzę najlepiej. Chodź, pokaże ci nowe odmiany poziomek i rzodkiewkę – giganta.
Poszłyśmy do ogrodu. To był bezpieczny temat. Ciocia się ożywiała i cała promieniała. Pokazywała mi kolejne grządki i zagonki. Widziałam, że tym żyje i cieszyłam się, że ma taką pasję. Czas w ogrodzie minął szybko. Zaczynało się ściemniać. Musiałam wracać. Nie lubiłam bardzo samotnej jazdy po ciemku. Awaria samochodu i ja sama stojąca w ciemnościach przy drodze czekająca na pomoc – taka wizja mroziła mi krew w żyłach. Poszłam na moment do toalety, a gdy wróciłam przy drzwiach piętrzyły się siatki i koszyki pełne przetworów i warzyw w ilości, którą wystarczyłaby na wyżywienie całego naszego bloku.
- Tak dużo, może to przepakujemy, wezmę część, ja..
- Nie marudź, zjecie. No i już, zmykaj.
Szłyśmy w milczeniu do samochodu i już chciałam opowiedzieć, w jakich strasznych okolicznościach znalazłam Mystera i o całej jego wspaniałej czworołapnej istotce, ale się powstrzymałam. Ucałowałam Ciocię, podziękowałam za wszystko i ruszyłam.
Robiło się ciemniej z minuty na minutę. Jechałam bardzo ostrożnie próbując równocześnie poukładać myśli. Czułam się winna, gdy tak odjeżdżałam i to jeszcze z samochodem wypakowanym po brzegi jedzeniem. Ani nie pomagałam w ogrodzie, ani w domu. Nic Cioci nie załatwiałam, nie wiedziałam nawet jak się czuła. Ciężko nam się jakoś rozmawiało. To bolało. I te ciągłe wyrzuty, że żyjemy nie tak jak trzeba, coś tracimy. Ta świadomość, to uczucie, które też siedziało we mnie tylko je odsuwałam na najdalszy kąt podświadomości, tez bolało. Przemilczany Myster, bez którego nie wyobrażałam już sobie życia. I właściwie to poczucie niższości, bo przy świetnie zorganizowanej, odważnej Cioci byłam tylko, jakim wystraszonym robaczkiem, pozbawionym wiary w siebie. A z drugiej strony ciągnęło mnie do niej. Raz, poczucie obowiązku, dwa to gorzko-szorstkie ciepło, które wytwarzała i jej prawdziwa troska o mnie.
Toksyczna ta nasza relacja.
(ciąg dalszy nastąpi...)

środa, 13 sierpnia 2014

Rozdział 3, część 3

Nie byłam gotowa psychicznie na odpieranie artylerii wyrzutów o bezsensowności przygarniania obcego zwierzaka do nieswojego mieszkania gdzie czeka go męka życia w puszce, że nie wiadomo, co przeżył i kiedyś może mi się rzucić do gardła i inne bzdury. Ktoś, kto nigdy nie miał zwierzęcia nie będzie w stanie zrozumieć jak bardzo Myster zmienił moje życie. Że jest cudowny, mądry, oddany i… to wszystko jest po prostu nie do opisania. Następnym razem się odważę, opowiem, obiecywałam sobie.
- Wiesz Tomek został w łóżku i … tak. Nagle, gdy okazało się, że mam nie mówić o istnieniu Mystera, to nie miałam o czym opowiadać. Z nim wiązały się najfajniejsze, najzabawniejsze momenty każdego dnia. To, co było oprócz Mystera było zwyczajną, szarą codziennością.
- Nie pamiętam już jak wygląda. Rzadko tu z Tobą przyjeżdża. W ogóle mam wrażenie, że rzadko ma dla Ciebie czas, co? Obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem, a ja poczułam, że już zbiera mi się na płacz. Zawsze potrafiła tak zakłuć, a ja nie umiałam się obronić.
- Dużo pracuje, szef wciąż wysyła go do kolejnych miast na kontrole, a on nie może odmówić, bo wiesz jak teraz jest. W każdej chwili mogą mu podziękować. I tak w obecnej sytuacji, mimo, że ich firma ma się świetnie, obcięli kierownikom regionalnym pensje o 15%, zapobiegawczo. Starałam się ratować słowotokiem by znów nie zaczęła mnie atakować i to o rzeczy, na które i tak nie miałam wpływu.
-Dobrze, dobrze, jedz.
Poczułam ten zapach… Nawet nie wiem, kiedy Ciocia to wszystko przygotowała. I znów skrajne emocje. Przed chwilą ostra rozmowa, teraz błogie zapachy domu… Przede mną na talerzu leżały okrąglutkie pyzy poznańskie polane sosikiem, a do tego ćwikła. Danie mojego dzieciństwa… Ciocia nic sobie nie nałożyła, nie mogłam sobie przypomnieć czy kiedykolwiek przez te wszystkie lata widziałam ją jedzącą.
-Amelko, a co w ogóle zamierzacie. Latka lecą, a wy w wynajętym mieszkaniu, ze starym samochodem. I wciąż bez ślubu. Codziennie o tym myślę, nie daje mi to spokoju. A dzieci, normalna rodzina, normalne życie z obiadami, spacerami, wspólnym czasem.?
-Ciociu, błagam… wciąż nie mamy pieniędzy na tyle, by coś zrobić. Branie teraz kredytu to byłoby szaleństwo. Wszystko jakoś „przejadamy”, w Warszawie wszystko jest bardzo drogie i …
-Wiem, powinno stać mnie na mieszkanie dla Ciebie…, Ale jak umrę to ten dom…
-Nie chcę tego słuchać!  - Przerwałam jej ostro. Za każdym moim przyjazdem rozmowa wyglądała identycznie.
(ciąg dalszy nastąpi...)

wtorek, 12 sierpnia 2014

Rozdział 3, część 2

- Ciociu, dzień dobry!! – rzuciłam się do witania autentycznie ucieszona widokiem Cioci.
-Mogłabyś chociaż zadzwonić, starzy ludzie nie lubią nagłych wizyt, nie pamiętasz?
Zaczyna się, pomyślałam.
- Ach, no tak, powinnam była zadzwonić, ale zawsze jak dzwonię to potem coś się dzieje i w końcu nie przyjeżdżam. To tak chyba lepiej, prawda? – odpowiedziałam odważnie.
- Dobrze, dobrze, już chodź. Tylko zabierz wszystko z samochodu i przestaw go, bo jakoś krzywo stoi.
Zaczyna się to denerwujące instruowanie. Rany! Jakby oprócz Cioci cała galaktyka ludzi to byli bezmózgowce, których trzeba dokładnie pokierować w działaniu i w najdrobniejszym szczególe. Niestety sama też troszkę taka byłam. To chyba była siła genów.
Weszłyśmy do domu. Dom. Tu był kiedyś mój dom. Właściwie jedyny, jaki pamiętam, bo ten wcześniejszy, prawdziwy, powoli zupełnie zacierał mi się w pamięci… Kierowana w najmniejszym działaniu (postaw to tu, tam powieś, siadaj tam) i traktowana jak oficjalny gość i tak czułam, że wróciłam do domu. Usiadłam w kuchni, na moim ulubionym legowisku zrobionym ze starych kufrów „wyprawowych” jakiejś tam babcio-ciotki. Ciocia zniknęła w spiżarni. Rozejrzałam się po kuchni. Panował tu jak zwykle nieskazitelny porządek, który sama też uwielbiałam. Porządek budził we mnie spokój, bezpieczeństwo. Przez uchylone drzwi spiżarni widziałam półki pełne kiszonych ogórków, papryki, dyni. Rzędy słoików z sokiem malinowym, porzeczkowym i agrestowym. Czułam jak produkuje mi się dodatkowa porcja śliny.
-Może coś pomóc? – zapytałam, choć odpowiedz i tak znałam.
-Nie, nie, odpocznij, zaraz zjemy razem.
Ciocia wyszła ze spiżarni obładowana. Mimo, że nie spodziewała się wizyty, wyglądała nienagannie, jak zwykle. Fryzura ułożona i podpięta, śliwkowa garsonka z piękną broszką w kształcie motyla. Zazdrościłam Jej tej samodyscypliny. Od lat mieszkała sama, a umiała znaleźć w sobie taką mobilizację, by zadbać o siebie, dom, robić przetwory no i ten ogród. Ogród był po prostu imponujący! Każda grządeczka wypielona, zagrabiona, maliny i porzeczki podwiązane, drzewka owocowe poprzycinane, a rabatki i małe skalniaczki pełne kwitnących kwiatów i bylin.
-Opowiadaj, czemu ZNOWU jesteś sama – wyrzut w jej głosie był silny.
- Tomek jest mocno podziębiony, chyba po prostu jest przemęczony i niedospany, a Mys..
Ugryzłam się w język. Obiecałam sobie – ani słowa o Mysterze.
(ciąg dalszy nastąpi...)

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Rozdział 3, część 1

Jak tylko przychodziło lato, to mnie tam ciągnęło. Pola, alejki starych topoli i lip. Łąki. Intensywne zapachy przyrody. I ten śpiew ptaków! Oczywiście jest też druga strona miasteczka. Mały ryneczek, pełen oskrobanych i podniszczonych starych pożydowskich kamieniczek i sklepików. Trochę pijaczków pod sklepem „społem”, jakieś starsze panie. Nuda. Ospałość. Jakby czas zatrzymał się chyba na latach dwudziestych zeszłego stulecia. Tu dopiero zaczynam „czuć czas”, jego powolny przepływ. Wszystko jest tu dla mnie znajome. Spędziłam tu tyle czasu! Tyle wspomnień…. Nie są to tylko dobre wspomnienia, ale staram się pamiętać tylko o tych miłych. Smutno mi, bo przyjechałam bez Mystera. Teraz patrzę na każdą polanę i łąkę i już wyobrażam sobie jak by tu szalał, biegał, piszczał. Został z chorym Tomkiem. Cały czas denerwuję się czy dobrze się sobą zaopiekują. Każdy dobry psycholog pewnie zaleciłby mi terapię, bo tak matkuję Tomkowi. Jakoś lubię mieć wszystko pod kontrolą. Taka już jestem. Zresztą to chyba rodzinne, hi hi… No właśnie… Zajeżdżam pod dom Cioci. Staram się tak postawić samochód by jej bystre oko nie zauważyło wgniecenia na boku od kierowcy. Już czuję to dziwne „coś” w brzuchu. Z jednej strony radość. Tysiące wspomnień i pozytywnych przeżyć. Z drugiej napięcie jak przed egzaminem. Czy podołam tej wizycie? Czy wytrzymam?
Domek Cioci, a właściwie spory dom, już na pierwszy rzut oka wymaga poważnego remontu. Naprawdę, obiecuję sobie, że jak już się dorobimy, to zrobimy Cioci renowację domu. Dom jest masywny, z czerwonym dachem, dużymi oknami z pięknymi starymi okiennicami (zresztą wszystko jest stare). Otynkowany niegdyś na biało, z pięknym napisem przy iglicy – Anusi 1950. Dom potrzebuje męskiej ręki, gdyby podmalowało się to czy tamto to byłoby dużo lepiej. A ja znów bez Tomka… Gdy patrzę na ten dom, zawsze rodzą się we mnie wyrzuty sumienia, tak bardzo rzuca się w oczy jego zaniedbanie. Wyrodna ja. Tak pewnie myśli tu połowa mieszkańców..
- Amelko, witam – usłyszałam za plecami głos.
(ciąg dalszy nastąpi...)

niedziela, 10 sierpnia 2014

Rozdział 2, część 5

Dopiero latem, prawie pół roku później miałam się dowiedzieć, co się stało z Trupkiem…
Pewnego sobotniego przedpołudnia, bardzo słonecznego, wybrałam się z Mysterem na długi spacer. Przechodziliśmy przez osiedle domków szeregowych. Przy jednej z posesji jakiś pan zamiatał chodnik. Obok niego na chodniku siedział …. Trupek! Chociaż nie byłam do końca pewna czy to on. Zadbany, z lśniącą sierścią. Podeszłam bliżej. Pan obrzucił mnie niechętnym wzrokiem. Myster z Trupkiem już zaczęli zapoznawcze obwąchiwanie ogonów. Trupek? Nie Trupek?
-Przepraszam, czy mogę zapytać skąd pan ma tego psa? - zagaiłam niepewnie.
-A o co chodzi?- -pan odpowiedział niezbyt sympatycznie.
Opowiedziałam mu pokrótce historię z  Trupkiem. Już na początku opowieści pan się wyraźnie rozchmurzył i nawet uśmiechnął.
Widzi Pani – zaczął- znaleźliśmy go krótko przed Wielkanocą. Był nieprzytomny, myśleliśmy, że nie żyje, ale córka zobaczyła, że brzuch mu się lekko unosi, że oddycha. Cośmy z nim przeszli! Był bardzo chory, zagłodzony po prostu! Ale jak zaczął dochodzić do siebie to nam zwiewał do ogródka i siedział na środku trawnika. Pani, zimno jeszcze było bardzo, a on za nic do domu nie chciał wejść. Cyrki były! Jak posłanie na progu położyliśmy to wywlókł je i spał pod gołym niebem. Musiał mieć koszmarne życie.. tośmy mu budę w końcu w ogródku zrobili, ocieplili i zaczął tam mieszkać.Teraz nawet czasem podchodzi od strony tarasu i zagląda nam do salonu, ale nigdy nie wejdzie, na razie nawet nie da się pogłaskać, ale łazi za mną krok w krok. Ale na początku to był taki chudy i słaby, że potrafił stać i nagle się przewrócić. I mieliśmy problem jeszcze, bo się obok nowi ludzie wprowadzili i jak zobaczyli, że on na zimnie i deszczu śpi taki chudy to nam zaraz nasłali tych obrońców zwierząt. A oni nas o mało żywcem nie zjedli, bo myśleli, że my go do takiego stanu doprowadziliśmy. Nie dali nam do słowa dojść. Pani, musiałem do tego weterynarza dzwonić, by przyjeżdżał i świadczył za nas jak go ratowaliśmy. I jak pani dziś podeszła to myślałem, że znowu jakieś animalsy idą. Ale ja nie mam pretensji, cieszę się, że się ludzie interesują zwierzakami, bo jak się czasem słyszy, że..
Przerwał i spojrzał zakłopotany na mnie. A mnie leciały łzy, ciurkiem po policzkach... łzy szczęścia, łzy wdzięczności dla dobroci tych ludzi. Miałam ochotę ucałować tego pana, musiałam się bardzo powstrzymywać by tego nie zrobić.
Myster pięknie się bawił i zaczepiał Trupka. Powoli się żegnałam i odchodziłam. Chętnie bym jeszcze została i posłuchała szczegółów, ale nie chciałam wyjść na kompletną wariatkę, bo łzy mi wciąż płynęły. Odchodząc odwróciłam się jeszcze raz. Pan zamiatał dalej, a Trupek, przepraszam teraz nazywał się Reks, wodził spokojnym i rozkochanym wzrokiem za swoim panem, prawdziwym CZŁOWIEKIEM.
(ciąg dalszy nastąpi...)

sobota, 9 sierpnia 2014

Rozdział 2, część 4

Trwało to wszystko bardzo długo. Powoli kiełbasa się kończyła, a jego zagłodzone oczy prosiły mnie o więcej. Już się aż tak strasznie nie bał. Był już w odległości około metra ode mnie. Kucając próbowałam zbliżyć się do niego. Powolutku, po centymetrze. Przemawiałam do niego delikatnie, nie robiąc żadnych gwałtownych ruchów. Był w strasznym stanie, również psychicznym. Jego oczy wyrażały ból…
Zbliżyłam się jeszcze troszkę i jeszcze. Trupek był już prawie na wyciągniecie mojej ręki. Dopiero z tak bliska mogłam mu się spokojnie przyjrzeć. Był wychudzony tak potwornie, że można by mu było policzyć wszystkie kosteczki. Futro miał zmierzwione, brudne, oblepione nie wiadomo czym. Uszka nietoperze, malutkie. Oczka jak u myszki, szare i bardzo zaropiałe. Patrzyliśmy tak na siebie chwilkę. Zdecydowałam się wyciągnąć rękę w jego stronę, bardzo powoli i wtedy Trupek odskoczył do tylu jak rażony prądem. Był znowu daleko... Dalej do niego mówiłam, ale widziałam, że on już zdecydował, że ucieka. Zaczął biec. Potem przystanął, odwrócił się i popatrzył na mnie. Już wiedziałam, że zdecydował się odejść. A ja tak stałam, nie wiedząc, co robić... Nie umiałam go oswoić, na to pewnie potrzebny był czas, a czułam, że on już tego czasu nie ma... Dopiero teraz poczułam znów przeszywający ból zęba.
O kurcze – pomyślałam – przepadła mi już godzina wizyty u dentysty. Musiałam tam pojechać i czekać choćby do wieczora w nadziei, że lekarz przyjmie mnie w jakiejś luce miedzy pacjentami.
W telefonie pykały smsy od Tomka. Nie chciało mi się nawet ich czytać. Co go obchodziło, co się ze mną dzieje?! Przecież nie chciał mi pomóc. Byłam taka rozżalona.. .Może gdybyśmy byli we dwoje, to Trupek jakoś dałby się złapać…
Przez najbliższe tygodnie pod byle pretekstem brałam od Tomka samochód i objeżdżałam „trasę trupkową”. Jednak nigdzie go nie było. Zniknął, może leżał już zamarznięty gdzieś pod śniegiem, bo mrozy były paskudne.. Myślałam o nim i wypatrywałam go. Na próżno.
(ciąg dalszy nastąpi...)

piątek, 8 sierpnia 2014

Rozdział 2, część 3

Wiedziałam, że trzeba było ratować Trupka TERAZ, nie potem. Wyjechałam jeszcze raz na tę trasę. W tym miejscu już go nie było, ale paręnaście metrów dalej ujrzałam go jak dreptał skulony wzdłuż drogi. Włączyłam awaryjne i zaczęłam wolno za nim jechać. Zaraz skręcił w jedną uliczkę gdzie zaparkowałam nie spuszczając go z oczu. Zaczęłam za nim iść i wyciągałam rękę, w której miałam kiełbasę. Jak tylko poczuł się namierzony to zaczął swój kuśtykający bieg, a ja zaczęłam biec za nim. Wtedy on zaczął rozwijać taką prędkość, że zdecydowałam się wrócić po samochód. Jak wielką krzywdę musieli mu wyrządzić ludzie, że tak strasznie się bał. Zamordowałabym takich ludzi, naprawdę.
Powrót do samochodu okazał się katastrofą… Nigdzie nie mogłam znaleźć Trupka... Zaczęłam jeździć w kółko, powoli, otrąbywana przez samochody i wyzywana od idiotek. Może działałam źle, bo tak chaotycznie i pewnie przez to on bał się jeszcze bardziej. Na szczęście los zaczął mi sprzyjać. Zobaczyłam go jak już spokojnie kuśtykał wąską osiedlową uliczką. Zatrzymałam samochód, rzuciłam kiełbasę jak najbliżej Trupka i cały czas do niego przemawiałam. Równocześnie zaczęłam iść powolutku w jego kierunku. On cofał się wciąż potwornie wystraszony, ale i tak cieszyłam się, że już nie wieje. Zjadał łapczywie kiełbasę, łypiąc na mnie wystraszonym okiem. Wyglądał potwornie źle… Powoli robiłam mu ścieżkę z kiełbasy by podszedł trochę bliżej.
(ciąg dalszy nastąpi...)

czwartek, 7 sierpnia 2014

Rozdział 2, część 2

Od tego dnia parę razy widziałam Trupka, ale za każdym razem próbował wiać, gdy tylko widział, że się nim interesuję. Postanowiłam jednak jakoś mu pomóc. Pod jednym drzewkiem przy końcu trawnika, gdzie widziałam go już parę razy, zaczęłam zostawiać jedzenie. Niestety mrozy były paskudne, padał śnieg, i jedzenie bardzo szybko zamarzało i śnieg je przykrywał. Mógł tego w ogóle nie znaleźć. Często na śniegu przy miejscu gdzie zostawiałam jedzenie były tylko ślady ptasiej wizyty.
Myślałam o Trupku bardzo często... Rozmawiałam o nim z ludźmi na placyku, próbowałam go wyśledzić, nosiłam zawsze jakieś jedzonko w kieszeniach mając nadzieję, że go spotkam i że jakoś może nie zwieje, że uda mi się go dokarmić. Myślałam o Trupku głaszcząc Mystera i myśląc, że to on przecież mógł być teraz na miejscu Trupka.
Pewnego dnia jechałam samochodem do dentysty. Rzadko jeździłam po mieście samochodem, ale tego dnia Tomek przeziębiony siedział w domu pod kocem (oczywiście z zakopanym po uszy Mysterem) a ja musiałam wziąć wolne, bo w nocy dostałam tak potwornego bólu zęba, że myślałam, że sufitem wyskoczę. Zobaczyłam Trupka. Ochlapywany breją śnieżną stał przy drodze tępo wpatrzony w samochody..
O bratku – pomyślałam – dość tego. Byłam zdesperowana i gotowa pomoc mu nawet wbrew jego woli. Ponieważ byłam jeszcze blisko domu, postanowiłam wrócić po „posiłki” , wiedząc, że sama go nie złapię. Podjechałam z piskiem opon pod blok i wbiegłam pędem na górę. Szybko przedstawiłam Tomkowi sytuację. Już nieraz opowiadałam mu o Trupku, wiec był na bieżąco. Nie był jednak absolutnie chętny do pomocy. Wymigiwał się chorobą i interesowało go tylko co dalej. Co jak go złapiemy, co z nim zrobimy. Patrzyłam na niego i nie rozumiałam jak może taki być.Taki jak te masy obojętnych ludzi, których postępowania zupełnie nie rozumiałam. Myster patrzył na mnie jednym ślipiem, bo cała reszta jego ''psowatości'' ukryta była pod ciepłym, polarowym kocem.
Odwróciłam się od Tomka, zanurkowałam do lodówki po kiełbaskę, potem chwyciłam stary koc i wybiegłam trzaskając drzwiami. Dla mnie nie ważne było potem.
(ciąg dalszy nastąpi...)

środa, 6 sierpnia 2014

Rozdział 2, część 1

Polubiłam bardzo nasze placykowe spotkania. Można powiedzieć, że zyskałam nowy krąg znajomych. Łączyły nas nasze psiaki – temat niewyczerpany. Myster był zachwycony możliwością swobodnego biegania i szaleństw z kumplami. Co tam się działo! Podgryzania, piruety, podkopy, poszczekiwania. Po około godzinnej zabawie Myster wracał ledwo żywy do domu. Ubłocony „jak dzika świnka” często lądował od razu w misce na mycie łap i brzusia, a warto dodać, że nienawidził wody, więc aż popiskiwał z rozpaczy, a potem jeszcze parę minut był na mnie wyraźnie obrażony za takie naruszenie jego prywatnego psiego jestestwa. Po myciu szedł do michy i wlewał w siebie hektolitry wody (ja tylko stałam nad nim i dolewałam wody, gdy dochodził do dna). A potem padał trupem gdzieś na podłodze i odpoczywał, wyraźnie już zadowolony.
Ludzie z placyku byli zbiorowiskiem różnych osobowości i branży. Gdy tak staliśmy to nieraz opowiadali o pracy, kłopotach, szukali rady. Cechowała ich wszystkich wielka wrażliwość na krzywdę zwierzęcą. Także nieraz miałam ściśnięte gardło słysząc potworne historie o psiej niedoli. I tak dowiedziałam się o Nim, psiaku, którego nazwaliśmy umownie w naszym gronie Trupkiem..
Pani Krysia, właścicielka Duki, pięknego wyżła węgierskiego - Myster go uwielbiał i traktował z wyraźną estymą, uznając go chyba za psa giganta - skądinąd siłą i perswazją pieniężną odebranego ludziom, którzy trzymali go na pustej działce przez całe tygodnie bez żadnej budy czy jakiegokolwiek schronienia.. A więc pani Krysia opowiadała o małym piesku, który czasem przemyka po naszym osiedlu. Opowiadała, że jest skrajnie wycieńczony, ale jeszcze bardziej przerażony… Wyśledziła już, że pomieszkuje prawdopodobnie u takich pijaczków w starych barakach niedaleko naszego osiedla. Mówiła, że musi mu się dziać potworna krzywda, bo wygląda strasznie.
Od tego dnia zaczęłam bardziej się rozglądać wracając z pracy. I tak pewnego dnia zobaczyłam go... Przemykał z ogonem pod brodą, starając się być niewidzialnym.. Wyglądał strasznie. Był potwornie wychudzony i kulał na jedną łapkę. Czułam, że wilgotnieją mi oczy… Zawołałam do niego, próbując nawiązać kontakt, a on, jak tylko poczuł się „namierzony” zaczął biec wystraszony na tych trzech wychudłych łapkach. I tyle go widziałam.. Stałam jeszcze chwilę myśląc o tysiącach ludzi mieszkających wkoło, posiadających pełne lodówki i przytulne pokoje i o tym małym Trupku, tuż obok, umierającym na oczach ludzi. Bo przecież teraz nie tylko ja go widziałam, ale jakoś nikt nawet nie zawiesił na nim na dłużej oka. Dlaczego?
(ciąg dalszy nastąpi...)

wtorek, 5 sierpnia 2014

Rozdział 1, część 3

- Dobry wieczór- powiedział z pewnością damski głos. Postać zbliżyła się i zauważyłam, że to kobieta około 40-letnia, ubrana w krótką, grubą pikowaną kurtkę i stare dresowe spodnie z powyciąganymi kieszeniami.
- Dobry wieczór-odpowiedziałam niepewnie. Chyba zauważyła, że ścięłam ją wzrokiem, bo powiedziała:
-Pewnie dziwi Panią mój strój, ale zaraz Pani zrozumie. Zapraszamy do nas, na placyk. Widzę, że nasze psiaki fajnie się razem bawią, wiec może Pani piesek pozna się z innymi.
-No nie wiem. Może innym razem. Nie chcę przeszkadzać – odpowiedziałam niepewnie.
-Ależ skąd! Proszę, chodźmy.
I tak dałam się namówić. Myster tylko na to czekał. Puściłam go, bo już nie mogłam go utrzymać na tej smyczy i pogazował do tej zgrai a ja patrzyłam pełna niepokoju widząc już oczami wyobraźni szczątki Mystera rozszarpanego przez tamte psy. Że też dałam się namówić…
Podeszłam z tą kobietą na placyk i teraz w świetle latarni zobaczyłam z bliska całe zgromadzenie. Wszyscy ludzie wyglądali normalnie. Młodsi, starsi, nie byli na pewno wygolonymi chłystkami, jak ich sobie wyobrażałam. Łączyła ich tylko jedna wspólna i dość dziwna cecha- wszyscy byli ubrani w jakieś stare dresy, w których ja bym się wstydziła sprzątać, a co dopiero wyjść do ludzi. Wszyscy zaczęli się ze mną witać i pytać o mojego psa. Jak się nazywa, jak długo go mam, że jest śliczny, skąd go mam itd. Czułam się jakbym była jakimś specjalnym gościem, nie powiem, to było bardzo przyjemne. Ci wszyscy ludzie byli bardzo przyjemni. Mili dla mnie tak po prostu. Ale dość o mnie. Myster szalał. W takim amoku szczęścia to go jeszcze nie widziałam. Witał się ze wszystkimi psami, obwąchiwał, robił podkopy, akrobacje, jak na prawdziwego komandosa przystało. Piesków było 8 albo 9. Trudno było policzyć tak szybko biegały, ganiały. Labrador, wyżeł, jamnik, sznaucer, 2 kundelki, bokser i nie wiem, co jeszcze. Jedna masa szczęścia. Zaczęłam gadać z tymi ludźmi, co nie ukrywam przyszło mi z trudem. To chyba taka nasza narodowa cecha, że jak kogoś nie znamy to trudno nam rozmawiać. Ale to się na szczęście zmienia. Okazało się, że ci ludzie spotykają się na tym placyku codziennie, niezmiennie, od paru lat, miedzy 19 a 21. Bez względu na dzień czy porę roku. Pieski mają wybieg, spotkanie z „kumplami”, a oni nie błąkają się sami po ciemnych uliczkach. Byłam zachwycona! Zadźwięczał mi telefon w kieszeni (aha! pewnie Tomek wrócił z pracy i stęsknił się za rodziną). Sięgnęłam do kieszeni i… w jednej chwili zrozumiałam, czemu wszyscy mają na sobie stare dresy. Na dźwięk rozsuwanego zamka w kurtce, wszystkie łepki spojrzały na mnie a sekundę później psiaki skakały mi na spodnie i płaszcz.
- Amigo, Argo, Feliks! Właściciele przekrzykiwali się próbując opanować towarzystwo. Nawet Myster skakał. Oczywiście rano padało, a breja zrobiła się paskudna. To wszystko było teraz na moim pięknym płaszczu i spodniach…. Chciało mi się płakać.. Pieski po chwili, dzięki interwencji właścicieli, uspokoiły się.
- Organizujemy psiakom tu różne zabawy, łapanie piłki, patyków itd. Każdy z nas nosi w kieszeniach przysmaki, którymi obdarowuje psy za wypełnione zadanie. Oczywiście zwycięzca jest zawsze jeden, ale po nagrodę przychodzą wszystkie- zaczęła tłumaczyć dziewczyna w zielonej kufajce.
-Dlatego tak zareagowały- dodała lekko zdenerwowanym tonem.
-Nic nie szkodzi- odpowiedziałam, ale chyba nie zabrzmiało to zbyt przekonująco, więc dodałam – naprawdę.
Poczułam się jak damulka z „Dynastii”. Głupio mi się zrobiło. Będę musiała wygrzebać jakiś stary dres…
I tak w moim grafiku pojawił się nowy punkt – placyk OBOWIĄZKOWY.
(ciąg dalszy nastąpi...)

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Rozdział 1, część 2

Pojawienie się Mystera uświadomiło mi, że byłam do tej pory potwornie samotna. Psiak przynosi tyle radości, mobilizacji, tak bardzo zmienia człowieka. Już nawet nie chcę myśleć jak to było bez Mystera. Nagle moje życie uległo podziałowi na „przed psem” i „z psem”. Mieszkamy w tym bloku już tyle czasu, ale praktycznie nie znamy żadnych sąsiadów, nikogo. Na początku, jak się wprowadziliśmy to chciałam coś upiec i jak w amerykańskim filmie zanieść najbliższym sąsiadom, by się poznać, ale jakoś nie miałam śmiałości. A teraz nagle, po pojawieniu się Mystera, wydaje mi się, że znam połowę ludzi z osiedla. Dzień dobry, dzień dobry, co słychać, jak ucho Maksa, a jak niestrawność Kajtka. Nagle okazało się, że wkoło mieszka mnóstwo sympatycznych osób, z którymi zawsze można porozmawiać o psiakach, zakolegować się. Pan od Norbiego, pani od Fuksy. Pierwszy raz od lat czułam się jak w domu. Wychodząc z Mysterem, zaczęłam spotykać się z uśmiechem, miłym słowem, liźnięciem po ręku znajomego psa.
Jednak największy przełom nastąpił pewnego styczniowego wieczoru. Było koło 20, gdy jak zwykle wychodziłam z Mysterem „za potrzebą”. O tej porze omijaliśmy zawsze szerokim łukiem placyk, bo z daleka widziałam tam grupkę ludzi i ganiające się psy. Trochę się bałam tego skupiska. Raz, że nie znałam tych ludzi, dwa, że godzina ósma wieczorem zimą w Polsce to środek nocy, więc niezbyt przyjemnie. Poza tym, mimo, że uwielbiałam wszystkie psiaki, to bałam się czy ta puszczona zgraja psów nie zrobiłaby krzywdy mojemu. Tego wieczoru jednak Myster wyczuł w powietrzu jakiś trop i ciągnął jak świniak na trufle prosto w stronę placyku. Ciągnęłam go mocno, by zmienić kierunek, ale już było za późno… Jeden z psów ze zgrai zauważył nas i ruszył pędem prosto na nas. Zmroziło mnie. Myster ustosunkował się jednak bardzo przyjacielsko i zaczął na wszelki wypadek machać ogonem. Pies, zbliżył się do nas z prędkością błyskawicy, rzucił się na Mystera, przewrócił go i… zaczął wylizywać i obwąchiwać przyjacielsko. Przez moment już chciałam wrzeszczeć na całe gardło ze zgrozy, ale tylko się uśmiechnęłam. Myster był w siódmym niebie. Nowy kolega, do tarzania się, obwąchiwania i podgryzania. Z tłumu zaczęła zbliżać się do nas jakaś „napakowana” postać. Latarnie z placyku rzucały cienie i nie widziałam nawet czy to kobieta czy mężczyzna...
(ciąg dalszy nastąpi....)

niedziela, 3 sierpnia 2014

Rozdział 1, część 1

Park Szczęśliwicki. Tyle razy przechodziłam tuż obok, ale nigdy do niego nie weszłam. Ani sama ani z Tomkiem. Zawsze w pośpiechu, zawsze zmęczeni. Dopiero dzięki Mysterowi zaczęłam poznawać to piękne miejsce. Wszyscy narzekają, że w Warszawie jest tak mało parków, bo rzeczywiście jest chyba około 40, gdzie np. w Londynie jest 1,5 tysiąca (niezła różnica!).  Podejrzewam jednak, że ci, co marudzą nie byli pewnie w żadnym warszawskim parku. Park Szczęśliwicki jest cudny! Pokochałam go już na pierwszym spacerze z naszym kochanym Czworonogiem. Rozległe jezioro, otoczone bujną wodną roślinnością, alejki szerokie, ocienione drzewami i zachęcające do wszelkiego rodzaju aktywności sportowej. Ławki (o dziwo nie zdewastowane!), piękne place zabaw, miejsce do siatki plażowej a nawet mini siłownia. Niestety nie jestem pierwszą osobą, która odkryła i doceniła to miejsce, dlatego w weekendy jest tam tyle ludzi, że czuję się jak w korku na Marszałkowskiej albo Łopuszańskiej. Dlatego zaczęłam wcześnie wstawać w weekendy. Najczęściej koło 5. Rany! Aż sama nie mogę w to uwierzyć! Kiedyś wydawało mi się, że nawet jakby mi milion dolarów zapłacili to nie dałabym się namówić na poranne wstawanie w wolne dni. A jednak... człowiek mało się zna. Teraz czekam na te momenty. Budzę się, nawet przed budzikiem, co zresztą ratuje mi życie, bo gdybym Tomka obudziła w sobotę lub niedzielę o świcie, to czuję, że byłyby ofiary w ludziach... Szybko wymykam się z sypialni. Myster najczęściej już nie śpi tylko siedzi w swoim legowisku, zgarbiony, napuchnięty, z worami pod oczami (daję słowo, robią mu się wory!) i głośnym ziewnięciem stara się dać mi do zrozumienia, że znów się nie wyspał. Szybka toaleta, dresik i wychodzimy. Najdłużej trwa ta ostatnia czynność – wychodzenie. Myster na widok dresiku zaczyna wpadać w szał radości. Robi piruety i salta w powietrzu, piszczy, skomle i zapięcie go w tym stanie wymaga niezłej wprawy. Gdy już udaje nam się wyjść, pokonać kilka ulic pełnych takich samych brzydkich bloków, po szybkim marszu docieramy do parku. Puszczam Mysterka by poczuł wolność by nie mieć za chwilę jednej ręki dłuższej od drugiej, tak mocno ciągnie. I… cisza.. Zapach ziemi, skoszonej trawy, wody. Bosko! Słychać tylko żaby i kaczki. Nigdzie nikogo… Czuję się jak u cioci Wandy na wsi, jak na wakacjach. Powoli przemierzamy różne ścieżki, błądzimy bez celu i w kółko. Myster odbiega daleko, ale widzę, że łypie, co chwilę na mnie okiem, sprawdza gdzie jestem; kochany piesek. Te chwile są dla mnie wspaniałe. Niepotrzebne mi żadne Spa, odnowa biologiczna. Czuję jak się dotleniam, uspokajam, zbieram myśli. Przyroda mnie koi. Szkoda, że Tomek żadnymi perswazjami nie chce się dać namówić na tą poranna terapię. Czas szybko mija, co widać po coraz większej ilości ludzi przychodzących do parku na poranny jogging lub spacer z psem. Wracamy. Po drodze kupuję bułki i jabłka na drogę dla Tomka. Znów wyjeżdża.
(ciąg dalszy nastąpi...)

sobota, 2 sierpnia 2014

Prolog, część 3 z 3

Innym palącym problemem było mieszkanie. Od lat wynajmowaliśmy mieszkania, nie mogąc zdecydować się na kupno własnego. Tzn. nie dysponowaliśmy odpowiednią ilością gotówki i mieliśmy starać się o kredyt, ale wizja spłacania go potem przez długie lata paraliżowała Tomka. Z jednej strony miał rację, bo przecież, kto mógł przewidzieć co czeka nas za 5, 10, a co dopiero za 30 lat! A tu miesiąc w miesiąc bez względu na wszystko trzeba spłacać ogromne raty. Ja jednak gotowa byłam odsunąć na bok czarnowidztwo i  zaryzykować. Marzyłam o własnym M. Nawet zakredytowanym na kilkanaście lat. O starannym urządzaniu każdego kąta, dobieraniu kolorów ścian. Marzyłam o domu, takim prawdziwym… O tym, że będę mogła wywiercić dowolną ilość dziur w ścianie i zawiesić ukochane, haftowane obrazy. A tak, w każdym naszym kolejnym mieszkaniu panowała tymczasowość. Wszystko kupowaliśmy tanie i „na teraz”. Bo przecież nie kupimy szafy wnękowej czy regału, bo nie wiadomo czy zmieści się do naszego przyszłego mieszkanka lub kolejnego wynajmowanego. Zresztą właściciele krzywo patrzyli, gdy przynosiło się dużo mebli. Najgorsza jednak dla mnie, tak psychicznie, była świadomość, że jestem w jakimś mieszkaniu tylko jakiś czas, a potem znów trzeba chodzić, szukać. Bardzo nie lubiłam zmian, a Tomek chyba nie do końca rozumiał, jakie są moje odczucia w sprawie mieszkania.
Rozejrzałam się sie po mieszkaniu – oględnie rzecz ujmując przydałby się tu duuuży remont… Okna pamiętały chyba jeszcze wczesny PRL i trzeba było nie lada umiejętności by którekolwiek otworzyć, a co dopiero umyć. Ściany odświeżaliśmy parę lat temu, gdy się tu wprowadzaliśmy, ale gdzieniegdzie prześwitywały plamki poprzednich, minionych warstw. Meble w większości należały do właściciela, który mimo naszych natrętnych próśb o zabranie ich stąd, nie miał gdzie ich przechowywać. Były to typowe meble realnego socjalizmu – masywne i pozbawione uroku. Na szczęście ja miałam w sobie chyba odrobinę zmysłu artystycznego i mimo tych rzucających się w oczy wad mieszkania udało mi się stworzyć całkiem miłe dla oka miejsce. Okna osnute były muślinowymi firankami i zasłonkami w kolorze wina. Wszędzie pełno było babskich dodatków – świeczek, suszonych bukietów, małych maskotek, które z różnych podróży przywoził mi Tomek. Odrobinę nowoczesności i lekkości dodawały przestrzeni dodatki z Ikei, które uwielbiałam.
Z zamyślenia wyrwał mnie telefon. Na wyświetlaczu migał numer Tomka. Popatrzyłam na pieska. Nie damy się pieseczku i z pewnością w głosie odebrałam połączenie.

***
(ciąg dalszy nastąpi...)

piątek, 1 sierpnia 2014

Prolog, część 2 z 3

Serce biło mi chyba równie mocno jak pieskowi. Też byłam przerażona. Bo co ja teraz zrobię? Otworzyłam drzwi, rzuciłam wszystkie rzeczy i usiadłam na kanapie sadzając sobie szczeniaka na kolanach. Trząsł się strasznie i popiskiwał. Zaczęłam go delikatnie głaskać i mówić, nie wiem czy bardziej do niego czy do siebie. Psiak patrzył na mnie wielkimi smutnymi oczami, oczami skrzywdzonej istotki. Czułam jak powoli zaczynają mi lecieć łzy. Zawsze byłam wyjątkowo wyczulona na dolę zwierzaków, a psy kochałam w szczególności. Gdy słyszałam jakieś straszne historie o znęcaniu się nad zwierzętami to czułam jak ściska mi się serce, a nogi robią się miękkie. Tomek zawsze mi mówił, że jestem za wrażliwa i nie nadaję się do normalnego życia. Pokrzepiające słowa, nie ma co.
Psiak powoli przestawał skamleć, uspokajał się. Ja również. Zaczynałam myśleć racjonalnie. Co najpierw zrobić? Jak mu pomóc? Po pierwsze zadzwoniłam do kierowniczki i udając straszny kaszel i katar powiedziałam, że niestety dziś nie dam rady dotrzeć do pracy. Nikt się chyba szczególnie tym nie zmartwi. Nie mogłam przecież zostawić tu tej kupki nieszczęścia samej w obcym dla niej mieszkaniu na wiele godzin. Postawiłam psiaka na podłodze, by trochę się rozejrzał. Okazało się, że jest tak słaby i wycieńczony, że nie może zrobić nawet paru kroków. Skoczyłam do szafy i wyciągnęłam jeden z mięciusich ręczników frotte. Rozłożyłam go pod samym kaloryferem i posadziłam psiaka. Skoczyłam do lodówki w poszukiwaniu czegoś, czym mogłabym go nakarmić. Niewiele tego było, bo jakoś ostatnio nie robiłam zakupów. Znalazłam jednak trochę makaronu, kawałek niedojedzonego kotleta i końcówkę kiełbaski. Postanowiłam to wszystko razem podgrzać i dać mu. Nie było to może idealne psie jedzenie, ale jak na pierwszy posiłek musiało starczyć. Psiak w tym czasie siedział wciąż tak jak go posadziłam. Główkę zwiesił i siedział tak bez ruchu. Wyglądał trochę jak zgarbiony, zmęczony życiem człowiek. Strasznie mi go było żal….
Postawiłam mu tuż przed mordką miseczkę z podgrzanym jedzonkiem. Powąchał najpierw ostrożnie, popatrzył na mnie i zaczął powoli jeść. Zjadł jednak tylko trochę. Nie wiem czy dlatego, że mu nie smakowało czy po prostu był tak wygłodzony i zmęczony, że nie mógł jeść. Po chwili położył się, cały spięty i sztywny i przymknął oczy.  Postanowiłam dać mu trochę luzu, nie monitorować każdego jego ruchu. Zadzwoniłam do kolegi Tomka, Kuby, który był weterynarzem, z prośbą by przyszedł i obejrzał pieska. Okazało się, że da radę dopiero jutro. Prosił mnie też by psiaka na razie na pewno nie kąpać, bo już i tak ma sporo przeżyć i w ogóle ze wszystkim na niego poczekać. Zdziwiła mnie rozmowa z Kubą. Zawsze wydawał mi się takim jeszcze wciąż nieodpowiedzialnym chłopaczkiem, a tu proszę- profesjonalista. Rozmowa z nim bardzo mnie uspokoiła. Wzięłam sobie poduszkę z kanapy i usiadłam na niej na podłodze tuż obok pieska. Chciałam by czuł, że jestem, blisko, że wszystko złe jest już za nim. Oddychał płytko, ale chyba spał. Siedziałam tak i ….pierwszy raz od bardzo dawna poczułam się potrzebna. Wiem, że to dziwne, ale czułam, że nareszcie robię coś ważnego. Siedziałam tak wpatrując się w tą małą istotkę, której przeżycia były mi nieznane. Wsłuchiwałam się w ciszę, w odgłosy mieszkania, bloku. Chyba nigdy wcześniej tak po prostu nie usiadłam na podłodze bez żadnego konkretnego zajęcia. Zaczęłam zbierać myśli. Tysiące obrazów swobodnie przelatywało mi przez głowę.   
Nagle poczułam straszną pustkę. Żyliśmy sobie tak we dwoje z Tomkiem niby bardzo szczęśliwie, a jednak czy nie omijały nas najważniejsze rzeczy w życiu? Nie mieliśmy nawet psa, nie mówiąc już o dzieciach. Już dawno namawiałam Tomka na psa, choć w głębi duszy rozumiałam jego argumenty przeciw. Siedziałby tu sam jak palec, w bloku, calusieńki dzień. Do tego my tak bardzo lubimy podróżować, a z psem to byłoby już dużo bardziej skomplikowane. Wygodne, puste życie-pomyślałam z goryczą. Właśnie w tej chwili postanowiłam, że nie dam się Tomkowi i jego niby racjonalnym argumentom. Ten piesek zostanie z nami, żeby nie wiem co. Trochę się bałam Tomka, bo był dość stanowczą osobą, ale nie, tym razem się nie dam. Postanowione. Wszystkie nasze życiowe decyzje były wciąż odkładane. Jest ich cala lista. Ślub - bo musimy odłożyć mnóstwo kasy i zaprosić całą wielką rodzinę Tomka (mojej jakoś było niewiele). Bo przecież jak zaprosi się jedną ciotkę to trzeba inną, bo tamta się obrazi i tak się robiła lista około 300 osób, które absolutnie musiały być zaproszone. Do tego wszystko musiałoby być „delux”, bo przecież cała rodzina będzie obgadywać każdziusieńki szczegół przez najbliższe parę lat. AAAAA! Chciało mi się krzyczeć. Paranoja. Nasze rozmowy o ślubie zawsze kończyły się wielką awanturą. Ja od dawna marzyłam o cichutkim ślubie w małym gotyckim kościółku w górach. Raj….. Ale Tomek nie chciał nawet o tym słyszeć a ja gotowa byłam czekać nawet jeszcze i parę lat, by wyprawić taki ślub i wesele, o jakim Tomek marzył. Choć nie byłam pewna czy to na pewno były jego marzenia.
(ciąg dalszy nastąpi...)