Innym palącym problemem było mieszkanie. Od lat
wynajmowaliśmy mieszkania, nie mogąc zdecydować się na kupno własnego. Tzn. nie
dysponowaliśmy odpowiednią ilością gotówki i mieliśmy starać się o kredyt, ale
wizja spłacania go potem przez długie lata paraliżowała Tomka. Z jednej strony
miał rację, bo przecież, kto mógł przewidzieć co czeka nas za 5, 10, a co dopiero
za 30 lat! A tu miesiąc w miesiąc bez względu na wszystko trzeba spłacać
ogromne raty. Ja jednak gotowa byłam odsunąć na bok czarnowidztwo i zaryzykować. Marzyłam o własnym M. Nawet
zakredytowanym na kilkanaście lat. O starannym urządzaniu każdego kąta, dobieraniu
kolorów ścian. Marzyłam o domu, takim prawdziwym… O tym, że będę mogła
wywiercić dowolną ilość dziur w ścianie i zawiesić ukochane, haftowane obrazy.
A tak, w każdym naszym kolejnym mieszkaniu panowała tymczasowość. Wszystko
kupowaliśmy tanie i „na teraz”. Bo przecież nie kupimy szafy wnękowej czy regału,
bo nie wiadomo czy zmieści się do naszego przyszłego mieszkanka lub kolejnego
wynajmowanego. Zresztą właściciele krzywo patrzyli, gdy przynosiło się dużo
mebli. Najgorsza jednak dla mnie, tak psychicznie, była świadomość, że jestem w
jakimś mieszkaniu tylko jakiś czas, a potem znów trzeba chodzić, szukać. Bardzo
nie lubiłam zmian, a Tomek chyba nie do końca rozumiał, jakie są moje odczucia
w sprawie mieszkania.
Rozejrzałam się sie po mieszkaniu – oględnie rzecz ujmując przydałby
się tu duuuży remont… Okna pamiętały chyba jeszcze wczesny PRL i trzeba było
nie lada umiejętności by którekolwiek otworzyć, a co dopiero umyć. Ściany odświeżaliśmy
parę lat temu, gdy się tu wprowadzaliśmy, ale gdzieniegdzie prześwitywały
plamki poprzednich, minionych warstw. Meble w większości należały do właściciela,
który mimo naszych natrętnych próśb o zabranie ich stąd, nie miał gdzie ich
przechowywać. Były to typowe meble realnego socjalizmu – masywne i pozbawione
uroku. Na szczęście ja miałam w sobie chyba odrobinę zmysłu artystycznego i
mimo tych rzucających się w oczy wad mieszkania udało mi się stworzyć całkiem
miłe dla oka miejsce. Okna osnute były muślinowymi firankami i zasłonkami w
kolorze wina. Wszędzie pełno było babskich dodatków – świeczek, suszonych
bukietów, małych maskotek, które z różnych podróży
przywoził mi Tomek. Odrobinę nowoczesności i lekkości dodawały przestrzeni
dodatki z Ikei, które uwielbiałam.
Z zamyślenia wyrwał mnie telefon. Na wyświetlaczu migał
numer Tomka. Popatrzyłam na pieska. Nie damy się pieseczku i z pewnością w
głosie odebrałam połączenie.
***
(ciąg dalszy nastąpi...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz