sobota, 22 sierpnia 2015

Rozdział 55, część 2

Piesek jęczy. Trzęsącymi się rękami wyjmuję telefon i szukam, szukam w necie najbliższej lecznicy weterynaryjnej. Ale to bez sensu. Działam na autopilocie. Już wiem, że wyjście jest tylko jedno.
- Adam, zabij mnie potem jak chcesz, obraż się, zrób co chcesz, ale teraz musisz, po prostu musisz, zawieść mnie jak najszybciej do Warszawy do kliniki weterynaryjnej.
- Może znajdziemy coś po drodze? Do Warszawy jest stąd ponad 160km – załamał ręce Adam.
- Nie, to bez sensu. Nawet jak znajdziemy jakąś lecznicę to mogą nie mieć rentgena, usg, a pies ma na sto procent obrażenia wewnętrzne, może pęknięte jakieś narządy, musi to być klinika z pełnym wyposażeniem, może uda się jemu uratować życie. Popatrzyłam na skulonego psa. Jęknął. Nie wiedział jak się ułożyć. Krew cały czas wsiąkała w moją kurtkę i podłogę w samochodzie Adama.
- To dziewczynka – szepnęłam. O matko! Właśnie zobaczyłam, że przednia łapka zupełnie jej wisiała, tak jak by obok, prawie oderwana.
- O cholera – Patrycja głośno przełknęła łzy, bo w tym samym momencie też to zauważyła.

(ciąg dalszy nastąpi...)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz